Литмир - Электронная Библиотека

– Po kimś, kto jeździ na chabetach po najmarniej szych torach przy końcu sezonu jesiennego, nikt wiele nie oczekuje. Ale kiedy ten ktoś dobrze wypadnie, wszystkim oczy wyłażą ze zdumienia – powiedział.

Odniósł w sumie dziewiętnaście zwycięstw na różnych koniach i pamiętał każdego z nich z najdrobniejszymi szczegółami. Tak naprawdę nie spodziewał się, że coś zwojuje w Pucharze Latarnika, bo startował tylko dlatego, że jego stajnia wystawiała trzy konie.

– Pojadę na zającu, to pewne. Od razu zobaczy mnie pan na szpicy, może nawet utrzymam się tam dość długo, ale potem mój rumak straci parę i odpadnie od stawki tak nagle jak zużyty człon rakiety, a jeżeli nie będę go musiał cucić, to będzie istny cud.

Trochę później tego popołudnia oglądałem go w gonitwie dla koni nowicjuszy, gdzie jechał na wierzchowcu, który w wieku dziesięciu lat miał zapewne zostać przeznaczony na mięso dla psów. Koń i jeździec wymachując nogami zniknęli w drugim rowie i kiedy w jakiś czas potem, po drugiej gonitwie, poszedłem się dowiedzieć, jakie Dermot odniósł obrażenia, natknąłem się na niego, jak zabandażowany i uśmiechnięty wychodzi z punktu pierwszej pomocy. – To nic, małe zadraśnięcie – zapewnił mnie wesoło. Wystartuję w Latarniku na mur beton. Wypytując go dalej odkryłem pewien drobny szczegół, a mianowicie, że ma prawie zupełnie zerwany paznokieć. Widocznie jakiś „koszlawy ciort” z piekła rodem przetrącił Finneganowi kopytem rękę.

Na zakończenie przypuściłem szturm do dyrektora toru wyścigowego, w którego biurze, obserwując go w akcji, spędziłem ostatnie pół godziny tego popołudnia.

Heathbury Park, gdzie za dwa tygodnie miała się odbyć gonitwa o Puchar Latarnika, pod jego kierownictwem stał się jednym z najlepiej utrzymanych torów wyścigowych w kraju. Podobnie jak major Gibbons, on też służył w wojsku, z tym, że w lotnictwie, co było o tyle niezwykłe, że władze wyścigów konnych z zasady były skłonne dobierać sobie dyrektorów spośród wojskowych pełniących służbę na lądzie bądź na morzu.

Pułkownik lotnictwa Willy Ondroy, niewysoki czterdziestodwulatek, był człowiekiem spokojnym i skutecznym w działaniu, a z wojska zwolniono go po drobnym wypadku na bombowcu Vulcan, kiedy doznał kontuzji głowy. Wyznał, że do tej pory zdarzają mu się utraty przytomności, i to zazwyczaj w najzupełniej niestosownych, kłopotliwych, czy wręcz krępujących momentach. Dopiero po zakończeniu ostatniej gonitwy mógł ze mną swobodniej porozmawiać, a i wtedy załatwiał jednego po drugim ludzi, którzy zjawiali się w jego biurze ze statystykami, problemami i kluczami.

To on wpadł na pomysł zorganizowania gonitwy o Puchar Latarnika i był z niej niezwykle dumny. Namówił zarząd totalizatora wyścigów konnych do sfinansowania lwiej części wysokich nagród, a potem ustanowił warunki udziału na tyle atrakcyjne, żeby zaświecić nimi w oczy najpraktyczniejszym trenerom. Dzięki temu miały tu biegać najlepsze konie. Konie te powinny przyciągnąć tłumy widzów. Wpływy kasowe miały jeszcze wzrosnąć. Przewidywał, że będą mogli wkrótce pozwolić sobie na wybudowanie ogrzewanej, nowoczesnej świetlicy dla dzieci – to był najnowszy pomysł – żeby zachęcić do przyjścia na wyścigi młodych rodziców, stwarzając im możliwość zostawienia gdzieś pociech.

Entuzjazm Ondroya nie był z tych, co pryskają jak mydlana bańka, ale z tych, co trwają. On sam głos miał tak łagodny, jak spojrzenie jego bursztynowych oczu, i tylko ironiczny uśmieszek zdradzał, że to człowiek żelaznego charakteru. Jego rzucający się w oczy brak jakiejkolwiek potrzeby podkreślania swojego autorytetu znalazł wyjaśnienie, kiedy zagłębiłem się, a przynajmniej podjąłem taką próbę, w historię jego życia. Gładkie, mimochodem rzucone zdanie o skromnym doświadczeniu pilota latającego w szyku oznaczało w jego ustach trzyletnie występy w formacji Czerwona Strzała, kiedy to latał kilkadziesiąt cali od rury wydechowej odrzutowca na przedzie.

– Któregoś roku daliśmy dwieście pokazów – powiedział z zażenowaniem. – Taki rozrywkowy dodatek do pokazów lotniczych, zupełnie jak koncert na molo w Blackpool, doprawdy nic wielkiego.

Powiedział, że miał szczęście, bo w wieku dwudziestu sześciu lat przeniesiono go na bombowca. A przecież wielu pilotów myśliwskich i latających w szyku w ogóle przestawało latać, kiedy zwolnił im się refleks. Na bombowcach latał osiem lat. Przez piętnaście sekund miał świadomość, że się rozbije, trzy tygodnie był nieprzytomny, a potem dwadzieścia miesięcy szukał dla siebie pracy w cywilu. Obecnie mieszkał z żoną i dwunastoletnimi bliźniakami w domu na skraju toru wyścigowego i żadne z nich nie pragnęło zmiany.

Wskoczyłem do ostatniego pociągu w biegu i w drodze powrotnej do Londynu zacząłem pisać o Dermocie i Ondroyu.

Pani Woodward odeszła zadowolona za kwadrans siódma, a ja choć raz znalazłem w kuchni zostawione przez nią gotowe befsztyki. Elżbieta była w dobrym nastroju. Przygotowałem dla nas obojga coś do picia, rozsiadłem się w fotelu i dopiero po bitych dziesięciu minutach powstrzymywania się od tego spytałem ją od niechcenia, czy dzwoniła jej matka.

– Nie, nie dzwoniła – odparła. Tego się mogłem spodziewać.

– Więc nie wiesz, czy jutro będzie? – spytałem.

– Przypuszczam, że zadzwoni, jeżeli nie będzie mogła przyjść.

– Pewno tak – odrzekłem. A niech ją, nie mogłaby chociaż zawiadomić, czy przyjdzie, czy nie?

Odsuwając od siebie tę myśl, zająłem się artykułem dla „Lakmusa”, potem podałem kolację, znów wróciłem do artykułu, zrobiłem przerwę, żeby przygotować Elżbietę do snu, po czym zasiadłem z powrotem do maszyny i pisałem, aż skończyłem. Zrobiło się wpół do trzeciej. Jaka szkoda, pomyślałem przeciągając się, że piszę tak wolno i tyle skreślam. Schowałem ostateczną wersję do szuflady, zostawiając na jutro już tylko przepisanie jej na czysto. Wiedziałem, że będę miał na to zapas czasu, nawet gdybym część niedzieli spędził z Gail na usłanej różami dróżce rozkoszy.

Zasnąłem dopiero o piątej, gardząc samym sobą.

Teściowa przyszła. Ani razu nie pociągnęła nosem.

Cały ranek usiłowałem pogodzić się z myślą, że nie zjawi się kwadrans po dziesiątej, o której to godzinie zwykle przychodziła. Tak jak to niegdyś robiłem w podobnych okolicznościach, przybrałem wobec Elżbiety spokojną minę jak co dzień, uzmysławiając sobie, że muszę świadomie dusić w sobie rozdrażnienie z powodu drobnych posług dla niej, które zwykle spełniałem automatycznie.

Siedemnaście po dziesiątej rozległ się dzwonek u drzwi i weszła teściowa – starannie ubrana, przystojna kobieta po pięćdziesiątce, z szyldkretowymi grzebieniami wpiętymi we włosy i sylwetką jak po kuracji odchudzającej. Widząc jej zaskoczenie moim przywitaniem, uprzytomniłem sobie, że okazałem jej zbyt wiele serdeczności. Ostudziłem nieco swoje zachowanie do normalniejszej temperatury i od razu poczułem się pewniej.

Wyjaśniłem jej, tak jak uprzednio Elżbiecie, że muszę jeszcze przeprowadzić kilka wywiadów do artykułu dla „Lakmusa”, i o wpół do jedenastej znalazłem się w naszym zaułku z uczuciem wspaniałego odprężenia. W dodatku świeciło słońce. Po bezsennej nocy moje sumienie zasnęło.

Gail czekała na mnie przed stacją w samochodzie.

– Pociąg się spóźnił – powiedziała chłodno, kiedy przy niej usiadłem. Ani krzty ciepła, czułości, nawet nie pocałowała mnie na powitanie.

Tym lepiej, pomyślałem.

– W niedzielę pracują na torach. W Staines staliśmy – wyjaśniłem.

Skinęła głową, nacisnęła sprzęgło i przejechała bez pośpiechu trzy czwarte mili dzielące nas od domu wuja. Kiedy znaleźliśmy się na miejscu zaprowadziła mnie do salonu i bez pytania nalała dwa piwa.

– Nie piszesz dzisiaj – upewniła się, wręczając mi szklankę.

– Nie.

Posłała mi uśmiech potwierdzający cel mojej wizyty. Okazywała rzadko spotykaną u kobiet rzeczowość w sprawach seksu. Z pewnością nie kpiła. Pocałowałem ją lekko w usta, rozkoszując się świadomością, że Huntersonowie na pewno nie wrócą przed upływem całych trzech godzin. Skinęła głową, jakbym się odezwał.

17
{"b":"107672","o":1}