– Jesteś w moim guście – powiedziała.
– Dziękuję.
Uśmiechnęła się odsuwając się ode mnie. Tego dnia miała na sobie jasnokremową sukienkę, która kontrastowała wspaniale z jej złotokawową karnacją. Właściwie Gail nie była ciemniejsza niż wielu mieszkańców południa Europy albo mocno opalona Angielka i tylko jej twarz zdradzała, że jest Mulatką. Ładna twarz o regularnych rysach, rzucająca się w oczy dzięki pewności siebie. Domyślałem się, że Gail pogodziła się ze sobą znacznie wcześniej i gruntowniej niż jej rówieśniczki. O mało co z tym nie przesadziła.
Na niskim stoliku leżał egzemplarz „Famy” rozłożony na stronicy sportowej. Wszystkie tytuły wymyślali kierownicy redakcji albo ich zastępcy, a Jan Łukasz spłodził nagłówek cudo. Na całej szerokości strony, u góry, wielkimi, tłustymi literami było napisane: „NA RAZIE NIE stawiajcie na Tomcia Palucha”. Poniżej zamieścił bez żadnych skreśleń wszystkie akapity, jakie napisałem. Niekoniecznie dlatego, że każde słowo uważał za godne publikacji, lecz najprawdopodobniej z tego powodu, że w tym tygodniu wydrukowano niewiele reklam. Jak wszystkie gazety, tak i „Fama” utrzymywała się głównie z ogłoszeń. Jeżeli ktoś chciał kupić miejsce w gazecie z przeznaczeniem na reklamę, to mu je sprzedawano i nieśmiertelna proza felietonistów szła precz. Niejedno wypieszczone zdanie przepadło mi w ostatniej chwili z powodu nadejścia mowy-trawy o zaletach syropu na kaszel TaJdowaki, lub szamponu kolory żującego Nijaki. Przyjemnie więc było widzieć nietknięty artykuł.
Spojrzałem na Gail. Przyglądała mi się.
– Czytujesz wiadomości sportowe? – spytałem. Potrząsnęła głową przecząco.
– To z ciekawości – odparła. – Chciałam zobaczyć, co piszesz. Ten artykuł… budzi niepokój.
– Tak miało być.
– Sprawia takie wrażenie, jakbyś wiedział znacznie więcej, niż mówisz, i że są to praktyki godne potępienia, wręcz przestępstwa.
– Jak to miło usłyszeć, że moje zamierzenia zostały zrealizowane – powiedziałem.
– I co się zwykle dzieje, kiedy tak piszesz?
– Masz na myśli odzew? Z tym bywa różnie, od gromów ciskanych przez władze wyścigowe, żebym nie wsadzał nosa w nie swoje sprawy, do obelżywych listów od maniaków.
– Czy sprawiedliwości staje się zadość?
– Bardzo rzadko.
– Prawdziwy Zorro z ciebie – zakpiła.
– Nie. W ten sposób sprzedajemy więcej egzemplarzy. A ja wtedy występuję o podwyżkę.
Roześmiała się, odrzucając głowę w tył; linia jej naprężonej szyi zbiegała chowając się pod sukienkę. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem jej ramienia, ogarnięty nagłą chęcią przerwania rozmowy.
Natychmiast z uśmiechem skinęła głową i powiedziała:
– Nie na dywanie. Na górze jest wygodniej. Sypialnię miała umeblowaną ładnie, z tym że widać było w tym rękę ciotki. Szafy w ścianach, zachęcająco wygodny fotel, półki na książki, zaścielający całą podłogę bladoniebieski dywan i łóżko.
Posłuszny jej naleganiom położyłem się pierwszy. A potem, jak poprzednio, rozebrała się na moich oczach. To jej zwyczajne, beznamiętne, nieskrępowane obnażanie się podniecało tak gwałtownie, jak żaden chyba płatny striptiz. Kiedy skończyła, stała przez chwilę nieruchomo przy oknie – jasnobrązowa naga dziewczyna w ukośnych promieniach listopadowego słońca.
– Zaciągnąć zasłony? – spytała.
– Jak wolisz.
Sięgając w górę, żeby je zasunąć, pobudziła mi krew do jeszcze szybszego pulsowania, a potem w południowym zmierzchu przyszła do mnie do łóżka.
O trzeciej odwiozła mnie na stację, ale kiedy my dojeżdżaliśmy, pociąg akurat ruszał. Przez jakiś czas rozmawialiśmy w samochodzie czekając na następny.
– Codziennie wracasz do domu na noc? – spytałem
– Często nie wracam. Dwie inne nauczycielki wynajmują do spółki mieszkanie, więc ze dwa razy w tygodniu nocuję u nich na kanapie, po przyjęciu albo teatrze.
– Ale nie chcesz mieszkać na stałe w Londynie?
– Wydaje ci się dziwne, że mieszkam z Harrym i Sarą? Prawdę mówiąc, to z powodu pieniędzy. Harry nie pozwala sobie płacić za mieszkanie. Mówi, że chce, żebym tu została. Zawsze miał szeroki gest. Gdybym musiała w Londynie za wszystko płacić sama, poziom, na którym teraz żyję, spadłby na łeb, na szyję.
– Pragnienie wygody jest silniejsze od potrzeby niezależności – skomentowałem bez złośliwości.
Potrząsnęła głową.
– Mam jedno i drugie – odparła i po namyśle spytała:
– Mieszkasz z żoną? Nie żyjecie w separacji ani nic takiego?
– Nie, nie żyjemy oddzielnie.
– Myśli, że gdzie teraz jesteś?
– Myśli, że przeprowadzam wywiad do artykułu dla „Lakmusa”.
Roześmiała się.
– Niezły drań z ciebie – powiedziała.
Trafiła w sedno. W duchu przyznałem jej rację.
– Czy wie, że masz… mmm… zainteresowania uboczne? Nakryła cię kiedyś?
Pragnąłem z całego serca, żeby zmieniła temat. Jednakże sporo jej byłem winien, a przynajmniej kilka wyjaśnień, i mógłbym przysiąc, że będę mówił prawdę, tylko prawdę, ale na pewno nie całą prawdę.
– Ona o niczym nie wie – odparłem.
– Zmartwiłaby się?
– Pewno tak.
– Ale jeżeli ona nie chce… z tobą spać… to czemu jej nie rzucisz?
Nie odpowiedziałem od razu.
– Dzieci nie macie, prawda? – pytała dalej. Zaprzeczyłem, potrząsając głową. – Więc co cię trzyma? Chyba że, naturalnie, jesteś taki jak ja.
– To znaczy?
– Dobrze ci tam, gdzie masz zapewnione dostatnie życie. Gdzie są pieniądze. -
– Aaa…
Zaśmiałem się półgębkiem, co ona opacznie zrozumiała.
– Jak mogłabym ciebie winić, kiedy sama to robię? – spytała z westchnieniem. – A więc masz bogatą żonę…
Pomyślałem, na co skazana byłaby Elżbieta beze mnie – na bezduszność reżimu szpitalnego, na szpitalne jedzenie, na życie bez intymności, bez specjalnych aparatów i telefonu, na gaszenie świateł o dziewiątej i zapalanie o szóstej rano, na kompletne ubezwłasnowolnienie – już na zawsze.
– Rzeczywiście, moja żona jest bogata – powiedziałem wolno.
Kiedy wróciłem do domu, poczułem się rozdarty na dwoje. Wszystko, co znajome, odbierałem nagle jako nierzeczywiste. Połową mojej jaźni przebywałem wciąż w Surrey. Całując Elżbietę myślałem o Gail. Jeszcze w pociągu opadło mnie przygnębienie, z którego nie mogłem się otrząsnąć.
– Jakiś pan chce się z tobą skontaktować – powiedziała Elżbieta. – Dzwonił trzy razy. O ile się mogłam zorientować, był wściekły.
– Kto?
– Niewiele zrozumiałam z tego, co mówił. Zacinał się.
– Skąd miał nasz numer? – spytałem, zirytowany i znudzony. Nie uśmiechały mi się utarczki przez telefon z rozgniewanymi facetami. Co więcej, nasz numer był zastrzeżony po to właśnie, żeby zapewnić Elżbiecie spokój.
– Nie wiem – odparła. – Ale zostawił swój numer, żebyś do niego zadzwonił, nic poza tym sensownego nie powiedział.
Teściowa podała mi notes, w którym zapisała ów numer.
– Victor Roncey – powiedziałem.
– Właśnie – potwierdziła z ulgą Elżbieta. – Chyba tak brzmiało to nazwisko.
Westchnąłem, pragnąc gorąco, żeby wszystkie kłopoty, a zwłaszcza te, które sam sprokurowałem, oddaliły się i zostawiły mnie w spokoju.
– Zadzwonię do niego później – powiedziałem. – W tej chwili muszę się napić.
– Właśnie miałam parzyć herbatę – powiedziała z naganą w głosie teściowa, więc z głuchej wściekłości nalałem sobie dwakroć więcej, niż wypiłbym normalnie. Prawie opróżniłem butelkę.
Co za ponura niedziela.
Nie mogłem usiedzieć na miejscu przeniosłem się do pracowni i zabrałem się do przepisywania na czysto, bez dopisków i skreśleń, artykułu dla „Lakmusa”. Ta mechaniczna czynność złagodziła w końcu moje roztrzęsienie wywołane powrotem do domu z brzemieniem poczucia winy. Nie mogłem sobie pozwolić na to, żeby zbyt polubić Gail, a przecież ją lubiłem. Gdybym się w kimś zakochał to by dopiero było piekło. Nie powinienem jej więcej odwiedzać. Postanowiłem ostatecznie, że tak zrobię. Ale ciało zadrżało mi, protestując, dlatego wiedziałem, że jednak ją odwiedzę.