Литмир - Электронная Библиотека

– A jeżeli ktoś go… to znaczy Tomcia Palucha znajdzie? – spytałem oględnie. – Wyjdziemy na kompletnych idiotów, którzy go ukrywali, przechwalali się tym, a potem pozwolili, żeby go odnaleziono.

– Nikt go nie znajdzie. Tylko my trzej i Norton Fox wiemy, gdzie on jest. A ściślej, tylko ty i Fox wiecie to dokładnie. Tylko wy dwaj wiecie, który z sześćdziesięciu koni w tej stajni jest Tomciem Paluchem. Żaden z was nikomu o tym nie powie. Więc jak ktoś mógłby go znaleźć? Nie, nie, Ty. Niech ten artykuł nie pozostawi żadnych wątpliwości. To „Fama” zapewnia temu koniowi bezpieczeństwo i tylko „Fama” wie, gdzie on jest.

– Ten artykuł może się nie spodobać Bostonowi – odezwał się Derry nie wiadomo do kogo.

– Boston może się nim wypchać – odparował zniecierpliwiony Jan Łukasz.

– Chodziło mi o to, że mógłby nasłać na Ty’a swoich zbirów, żeby roznieśli go na strzępy za tak oczywiste zignorowanie jego ostrzeżenia – wyjaśnił Derry.

Swój chłop. Jan Łukasz rozważał tę możliwość przez całe dwie sekundy, a potem potrząsnął głową.

– Nie odważyliby się – powiedział.

– A jeśli nawet się odważą, będzie to świetna historia i sprzedasz większy nakład – powiedziałem.

– Właśnie. – Jan Łukasz już miał skinąć głową, ale spojrzał na mnie podejrzliwie. – To miał być żart? – spytał.

– Kiepski – odparłem z westchnieniem, nieskory do uśmiechu.

– No, to zmień wstęp, Ty. Niech to będzie jasne w stu procentach.

Wziął do ręki ołówek i przekreślił pierwszy akapit. Przeczytał następny, potarł w zamyśleniu grdykę i go zostawił. Kolejny wychwalił. Odwrócił kartkę.

Derry patrzył ze współczuciem, jak przybywa robionych ołówkiem znaków. Jemu też to się zdarzało, całkiem często. Jan Łukasz, przekreślając i nanosząc poprawki, dotarł do końca tekstu i wrócił na początek, zwracając moją uwagę na każdą wymaganą przez siebie zmianę. Przekształcił mój umiarkowanie cięty artykuł w nacierający taran.

– Zmasakrują mnie za to – powiedziałem, nie żartując. Pracowałem nad przeróbkami prawie całe przedpołudnie, od początku do końca prowadząc taktykę zaczepno-odporną. To, co ostatecznie zaakceptował Jan Łukasz, stanowiło kompromis naszych stanowisk, ale i tak postawił mnie w sytuacji chodzącego po linie nad przepaścią. Zaniósł artykuł do naczelnego, siedział tam, kiedy tamten go czytał, i przyniósł go triumfalnie z powrotem.

– Podobał mu się – oznajmił. – Uważa, że to świetny materiał. Wczoraj podobał mu się też artykuł Derry’ego, podsumowujący ten handicap. Powiedział, że dział sportowy to majątek tej gazety.

– Wspaniale – wtrącił wesoło Derry. – Kiedy dostaniemy kolejną podwyżkę?

– Pora na kufelek w „Devereux” – zaproponował Jan Łukasz spoglądając na zegarek. – Idziesz dziś z nami, Ty?

125- Czekam na telefon od Foxa.

– To sam do niego zadzwoń.

Zadzwoniłem do Foxa. Tomcio Paluch miał się świetnie, zjadł swoje poprzedniego wieczora, zadomowił się w stajni, rano przebiegł lekkim galopem treningową milę i nikt się za nim nie oglądał. Podziękowałem mu i przekazałem wiadomość Ronceyowi, który był poruszony i zarazem przygnębiony.

– Nie podoba mi się to – powtórzył kilka razy.

– Chce pan podjąć ryzyko trzymania go u siebie?

– Raczej nie – powiedział po chwili niezdecydowania.

– Nie. Ale to mi się nie podoba. Niech pan nie zapomni zadzwonić jutro wieczorem. Przez całe popołudnie będę na wyścigach w Kempton.

– Zadzwoni redaktor działu sportowego – zapewniłem go.

– I proszę się o nic nie martwić.

Odłożył słuchawkę z głośnym „Eee”. Jan Łukasz z Derrym szli już do drzwi, więc ruszyłem za nimi, żeby pójść razem na lunch.

– Bert zginął zaledwie dwa tygodnie temu – powiedział Derry, siedząc na barowym stołku. – Zaledwie dziesięć dni temu odkryliśmy te wycofane konie. Zabawne.

Boki zrywać! A do Pucharu Latarnika zostało jeszcze całe osiem dni. Postanowiłem, że poniedziałek spędzę bezpiecznie zaszyty w domu.

– Nie zapomnij – ostrzegłem Derry’ego. – Ne podawaj nikomu numeru mojego telefonu.

– A skąd ci się to raptem przypomniało? – Pomyślałem o Bostonie. Mojego adresu nie ma w książce telefonicznej…

– Ani Derry, ani ja nie damy nikomu twojego adresu

– powiedział zniecierpliwiony Jan Łukasz. – Myślałby kto, że się boisz.

– I by się nie mylił – dodałem i obaj zaśmiali się serdecznie nad swoimi kuflami. Derry, co było do przewidzenia, ucieszył się, że chcę jechać do Newcastle, zamiast do Kempton, zostawiając mu przynajmniej raz wyścigi w Londynie.

– Czy… twoja żona nie ma nic przeciw temu? – spytał zakłopotany.

Powtórzyłem mu słowa Elżbiety, ale jak zwykle wszystko, co jej dotyczyło, wprawiało go w zażenowanie.

Jan Łukasz z obowiązku zapytał o jej zdrowie, na co odparłem, że ma się dobrze.

Obijałem się po redakcji całe popołudnie – załatwiłem sobie delegację na wyjazd do Newcastle, złożyłem pisemne zestawienie wydatków, które poniosłem w Heathbury Park, Leicester i Plumpton, i odebrałem w kasie należne mi pieniądze. Jan Łukasz konferował z dziennikarzem od piłki nożnej i korespondentem od golfa, a Derry oderwał się od pracy nad typowaniem faworytów wszystkich wyścigów w przyszłym tygodniu, żeby opowiedzieć mi o przewiezieniu małych Ronceyów na wyspę Wight.

– Hałaśliwe diablęta – rzekł z dezaprobatą. – Ich matka w ogóle nad nimi nie panuje. Przez większość podróży chyba spała, ale na szczęście żadne z nich nie wpadło do morza, a to istny cud, bo Tony, ten najstarszy, wychylał się przez balustradę, żeby zobaczyć jak się kręcą łopaty koła. Powiedziałem mu, że są pod wodą. Nie poskutkowało.

Wydając z siebie współczujące pomruki, powstrzymywałem się od śmiechu przez wzgląd na moje nieszczęsne żebra.

– A więc byli zadowoleni? – spytałem.

– A jak myślisz? Wakacje nad morzem, bez szkoły? Tony zapowiedział, że się wykąpie, choć to listopad. Nic nie wskazywało na to, żeby matka zamierzała mu tego zabronić. Tak czy owak zadomowili się od razu w tym pensjonacie, choć spodziewam się, że dostaniemy stamtąd słony rachunek za wyrządzone szkody, a poza tym uznali za pyszną zabawę zmianę nazwiska na Robinson – z tym nie było żadnych kłopotów. Powiedzieli, że jest genialnie dobrane, i że będą udawać, że są rozbitkami na bezludnej wyspie…

Przyznam ci się, Ty, że żegnałem się z nimi kompletnie wyczerpany.

– Nie szkodzi. Już teraz pomyśl o tym, jak będziesz ich sprowadzał z powrotem.

– Tylko nie to – zaprotestował żarliwie. – Teraz twoja kolej.

O czwartej wziąłem neseser i wyruszyłem na King’s Cross. Pociąg do Newcastle odszedł o piątej. Patrzyłem, jak odjeżdża.

Za dwanaście szósta wyszła z metra, ubrana w znakomicie skrojony, ciemnogranatowy płaszcz, z kremowobiałą walizką w ręku. Kilka osób obejrzało się za nią, a stojący w pobliżu facet, który czekał prawie tak długo jak ja, pochłaniał ją wzrokiem, aż doszła do rogu, gdzie stałem.

– Witaj – powiedziała. – Przepraszam za spóźnienie.

– Drobiazg.

– Domyślam się, że uporałeś się z żoną – powiedziała z satysfakcją w głosie.

25
{"b":"107672","o":1}