Литмир - Электронная Библиотека

– Jak się czuje? – spytał. Dobrze. Tak jak zwykle.

– Pora, żebym ją odwiedził.

– Będzie zachwycona – powiedziałem zgodnie z prawdą. Wizyty Perelliego działały na nią jak szampan. Tego młodego włoskiego lekarza z prywatną praktyką na Welbeck Street poznałem przypadkowo trzy lata temu na jakimś przyjęciu. Od razu pomyślałem, że jest za przystojny jak na lekarza. O nazbyt kobiecej urodzie, z czarnymi, błyszczącymi oczami o długich rzęsach. Że cała jego praktyka to umiejętne podejście do chorego, wysokie honoraria i roje neurotycznych pacjentek płacących za to, żeby je potrzymał za rękę.

I wtedy, tuż przed końcem przyjęcia ktoś powiedział mi, że Perelli specjalizuje się w dolegliwościach klatki piersiowej i żebym nie dał się zmylić jego młodości i urodzie, bo to wspaniały lekarz. Po wyjściu z przyjęcia przez czysty przypadek spotkaliśmy się na chodniku, zatrzymaliśmy tę samą taksówkę i okazało się, że jedziemy w tę samą stronę.

W owym czasie martwiłem się o Elżbietę. Musiała wracać do szpitala i poddawać się intensywnej pielęgnacji za każdym razem, kiedy była chora, a przy niemal całkowitym zlikwidowaniu zachorowań na heinemedinę, coraz mniej szpitali dysponowało odpowiednim wyposażeniem do opieki nad pacjentami uzależnionymi od sztucznego oddychania. Właśnie poinformowano nas, że nie może już liczyć na powrót do szpitala, który ją do tej pory zawsze przyjmował.

Jadąc taksówką z Perellim, spytałem, czy zna jakąś placówkę, gdzie mógłbym ją w razie potrzeby szybko umieścić. Nie odpowiadając wprost, zaprosił mnie do swojej małej kawalerki na jeszcze jeden kieliszek i zanim od niego wyszedłem, zyskał kolejną pacjentkę. Ogólny stan zdrowia Elżbiety natychmiast się poprawił pod jego pieczą, tak więc płaciłem mu umiarkowane honoraria bez mrugnięcia okiem.

Podziękowałem za receptę i schowałem ją do kieszeni.

– Ty… te tabletki są dla Elżbiety czy dla ciebie? – spytał.

Spojrzałem na niego zaskoczony.

– Dlaczego pytasz? – odparłem.

– Mój drogi, mam oczy. To, co czytam w twojej twarzy, wygląda… poważnie.

Uśmiechnąłem się z przymusem.

– A więc dobrze – powiedziałem. – Właśnie miałem zamiar cię o coś poprosić. Czy mógłbyś mi przykleić kawałek plastra na parę żeber?

Opatrzył mnie starannie i wręczył kieliszek na lekarstwa, zawierający, jak powiedział, dispriny rozpuszczone w nepenthe, które działały jak sztuczka magiczna – raz jest ból, raz go nie ma.

– Nie mówiłeś nic Elżbiecie? – spytał z niepokojem.

– Tylko że upadłem i straciłem dech. Uspokoił się, z aprobatą kiwając głową.

– To dobrze.

To on mi poradził, żeby chronić Elżbietę przed zmartwieniami, z którymi zwykle kobiety radzą sobie z łatwością. Z początku uważałem, że przesadza, ale ów szczelny parawan, który zalecił, zdziałał cuda. Elżbieta pozbyła się w znacznym stopniu nerwowości, nabrała ochoty do życia, a nawet, co było bardzo pożądane, trochę przytyła.

– A policja? Zgłosiłeś to na policji?

Potrząsnąłem przecząco głową i wyjaśniłem mu sytuację z Janem Łukaszem.

– Trudna sprawa. A może byś tak po prostu powiedział temu Janowi Łukaszowi, że ci ludzie ci grozili? Przecież nie będziesz zdejmował w redakcji koszuli. – Uśmiechnął się takim uśmiechem, od którego rozbłyskiwały oczy Elżbiety. – Tych dwu nie będzie przecież rozpowiadać, że tak cię poturbowali.

– Mogą to zrobić – powiedziałem i zmarszczyłem brwi, rozważając to. – Dobrze by było, gdybym zjawił się dziś w świetnej kondycji na wyścigach i zadał im kłam.

Kiwając głową, Tonio naszykował dla mnie małą buteleczkę ze swoją miksturą.

– Nie jedz dużo – przestrzegał, wręczając mi ją. – I pij tylko kawę.

– Dobra.

– I nie rób nic, za co mógłbyś znów dostać takie baty. Milczałem.

Popatrzył na mnie smutno i ze zrozumieniem.

– Za bardzo ci na tym zależy, żeby zrezygnować z tego dla Elżbiety? – spytał.

– Nie mogę tak… tchórzliwie się wycofać – oznajmiłem. – Nawet dla Elżbiety.

Potrząsnął głową z powątpiewaniem.

– Dla niej byłoby to najlepsze. Ale… – Wzruszył ramionami i wyciągnął rękę na pożegnanie. – Wobec tego trzymaj się z dala od pociągów.

Trzymałem się z dala od pociągów. Przez równo dziewięćdziesiąt cztery minuty. Wówczas bowiem wsiadłem do pociągu jadącego na wyścigi do Plumpton i odbyłem podróż bezpiecznie w towarzystwie dwóch nieszkodliwych nieznajomych i faceta z radia, którego znałem z widzenia.

Dzięki miksturze Tonią chodziłem cały dzień, rozmawiałem i śmiałem się zupełnie tak jak zwykle. Raz kaszlnąłem. Nawet to wywołało jedynie lekkie bolesne ukłucie. Żeby pokazać się jak największej liczbie osób poświęciłem sporo czasu na przechadzkę po stanowiskach bukmacherskich, gdzie przyglądałem się zarówno stawkom, jak kasjerom. Bractwo to wiedziało, że coś się stało. Obracali głowy, kiedy przechodziłem, i gadali za moimi plecami, trącając się łokciami. Kiedy postawiłem pół funta na półoutsidera u któregoś z nich, spytał:

– Dobrze się pan czuje, kolego?

– Bo co? – odparłem zdziwiony. – Przecież mamy ładny dzień.

Przez chwilę był zdezorientowany, po czym wzruszył ramionami. Poszedłem dalej, zaglądając w twarze i szukając jakiejś znajomej. Niestety, poświęciłem czterem bukmacherom z przedziału tak mało uwagi, że nie miałem pewności, czy rozpoznam któregoś, i nie rozpoznałbym, gdyby sam się nie zdradził. Kiedy zobaczył, że się mu przyglądam, podskoczył, zeszedł ze swojego stanowiska i czmychnął.

W swoim repertuarze nie miałem dziś biegu. – W godzinę potem zaszedłem go po cichu od tyłu, kiedy ocenił, że może bezpiecznie wrócić do roboty.

– Dwa słówka na stronie – powiedziałem stając tuż przy nim.

Podskoczył jak oparzony.

– Ja nie mam z tym nic wspólnego – zapewnił.

– Wiem. Powie mi pan tylko, kim byli ci dwaj w kombinezonach.

– Coś pan. Czy mnie się pali do szpitala?

– Dwadzieścia funtów? – zaproponowałem.

– Ja nic nie wiem… Jak pan to zrobił, że pan tu dziś jest?

– Bo co?

– Jak tych dwóch dobierze się do kogoś… to potem nie ma co zbierać.

– Naprawdę? Wyglądali całkiem niewinnie.

– No nie, bez żartów, nie ruszyli pana? – spytał zaciekawiony.

– Nie.

To go zaskoczyło.

– Kwaterkę. Dwadzieścia pięć funtów – zaproponowałem. – Za ich nazwiska albo dla kogo pracują.

Zawahał się.

– Nie tutaj, panie kolego. W pociągu.

– Nie w pociągu – odparłem kategorycznie. – W loży prasowej. I to już.

Dostał pięć minut wolnego od zrzędliwego pryncypała i wszedł przede mną po schodkach na Jaskółkę” przydzielona prasie. Dałem jednemu obecnemu tam dziennikarzowi znak, żeby się zmył, i posłusznie się wyniósł.

– Dobra – powiedziałem. – Co to za jedni?

– Birminghamczycy – powiedział niepewnie.

– Wiem, że są z Birmingham. Mają wymowę, aż w uszach zgrzyta.

– To bokserzy – odważył się wyznać.

Chciałem powiedzieć, że to również wiem, ale w porę ugryzłem się w język.

– Chłopcy Charliego Bostona – dodał z nerwowym pośpiechem.

– To już coś. A kto to jest Charlie Boston?

– A kto nie słyszał o Charliem Bostonie? Ma trochę kolektur totka, no nie, w Birmingham, Wolverhampton i tak dalej.

– Oraz kilku chłopców w pociągach na wyścigi? Nie posiadał się ze zdumienia.

– Więc pan nie jest nic krewny Charliemu? No to czego oni od pana chcieli? Zwykle chodzi o nieściągalne długi.

– Pierwsze słyszę o Charliem Bostonie, a co dopiero mówić o zakładaniu się u niego.

Wyjąłem portfel i dałem mu pięć piątek. Chwycił je błyskawicznie z wyćwiczoną zręcznością i schował do kieszonki pod pachą, pewnej jak Fort Knox.

– Cholerni złodzieje – wyjaśnił. – Trzeba być ostrożnym, no nie?

Zbiegł chyżo po schodach, a ja pozostałem w Jaskółce” dla prasy i pociągnąłem znowu łyk ze swojej praktycznej buteleczki, snując refleksję, że Charlie Boston postąpił doprawdy bardzo głupio nasyłając na mnie swoich chłopców.

21
{"b":"107672","o":1}