Rozumiałem jej niechęć do przeprowadzki. Jej życie do tego stopnia wisiało na włosku, że nawet planowany z dużym wyprzedzeniem wyjazd w ciągu dnia budził obawy i poczucie zagrożenia. Ten nagły wypad po nocy wydawał jej się niebezpiecznym posunięciem, bo bezpiecznie czuła się tylko w czterech ścianach swojego ciepłego domu. Rzeczywistość przedstawiała się dokładnie odwrotnie.
Musimy jechać – powiedziałem. – To absolutnie konieczne.
Wstałem ostrożnie i skupiłem się, żeby, nie zbaczając z prostej drogi, dojść do drzwi. Udało mi się to całkiem nieźle. Zszedłem po schodach. Otworzyłem drzwi garażu, zapaliłem silnik i wyjechałem furgonetką tyłem na uliczkę. Nowy komplet baterii do pompy Elżbiety stał w garażu. Zaniosłem baterie do bedforda i ustawiłem je na miejscu. Ilekroć się pochyliłem, powracały jak fala zawroty głowy. Już traciłem nadzieję, że zachowam choć w minimalnym stopniu kontrolę nad mózgiem. Chłonął whisky jak gąbka. Stanowczo za szybko.
Wróciłem po schodach na górę. Elżbieta, ze słuchawką przy uchu, miała w oczach niepokój.
– Nikt nie odpowiada. Na pewno gdzieś wyszli. Zakląłem w duchu. Nawet przy najbardziej sprzyjających okolicznościach trudno mi było uporać się samemu z przenosinami Elżbiety do samochodu. A w tej chwili okoliczności przedstawiały wiele do życzenia.
Zdjąłem słuchawkę z widełek, rozłączyłem się z dzwoniącym na próżno telefonem Davisów i wykręciłem numer Antonia Perelliego. Ku mojej bezgranicznej uldze, odebrał telefon.
– Tonio, proszę cię, zadzwoń do kliniki i uprzedź ich, że przywożę Elżbietę – powiedziałem.
– Jak to? Jeszcze dzisiaj?
– Tak, bezzwłocznie.
– Zapalenie płuc? spytał energicznie, jakby pojął, że mi pilno, i szykował się, żeby podnieść mnie na duchu.
– Nie. Nic jej nie jest. Grozi jej co innego. Powiem ci później. Posłuchaj… czy mógłbyś się oderwać od pracy, przyjechać tu i mi przy niej pomóc?
– Teraz nie mogę, Ty. Jeżeli nie jest chora.
– A jednak to sprawa życia i śmierci – powiedziałem z nonszalancją, jaką dyktowała mi rozpacz.
– Naprawdę nie mogę, oczekuję pacjenta.
– Ach tak. Wobec tego zadzwoń tylko do kliniki, dobrze?
– Oczywiście – odparł. – Chwileczkę… mmm… zajedź tu do mnie po drodze z Elżbietą. Zrobisz to? Niewiele nadłożysz drogi. Chcę się upewnić, czy jest w dobrej kondycji. Przeproszę na chwilę mojego pacjenta, zejdę do furgonetki i przywitam się z Elżbietą. Dobrze?
– Dobrze – odparłem. – Dziękuję, Tonio.
– Przepraszam…
– Drobiazg – powiedziałem. – Do zobaczenia.
Pokój zawirował mi przed oczami, kiedy odkładałem słuchawkę. Przytrzymałem się wezgłowia łóżka, żeby odzyskać równowagę i spojrzałem na zegarek. Bezskutecznie wytężałem wzrok. Cyfry zlewały się ze sobą. Zmusiłem się, żeby je zobaczyć. Kiedy skupiłem całą uwagę, cyfry i wskazówki odcięły się ostro i wyraźnie od tła. Trzydzieści siedem po dziesiątej. Jak by to miało jakieś znaczenie.
Czekały mnie jeszcze trzy kursy w górę i w dół po schodach – poprawka, nie trzy, a pięć. Lepiej nie zwlekaj, bo nigdy się z tym nie uporasz, ponagliłem się w duchu. Wziąłem poduszki i koce ze swojego łóżka, zrolowałem je tak, jak miały być potrzebne w samochodzie, i zniosłem na dół. Kiedy przygotowałem posłanie na noszach dla Elżbiety, poczułem przemożną chęć, żeby samemu się na nim położyć i zasnąć. Nie zrobiłem tego, tylko powlokłem się z powrotem do schodów.
To absurd, pomyślałem. To absurd kusić się o cokolwiek w takim stanie. Najlepiej dać sobie spokój, iść do łóżka. Zaczekać do rana. Iść spać, spać.
Gdybym zasnął, spałbym wiele godzin. Przespał czas stanowiący nasz margines bezpieczeństwa. Przekroczył go alarmująco. Drogo by nas to kosztowało.
Otrząsnąłem się z tych myśli. Idąc powoli i ostrożnie udawało mi się powstrzymać wirujący wokół mnie świat. Zaś myśląc powoli, udawało mi się wciąż jeszcze logicznie rozumować. Połączenie między świadomością a językiem zostało w którymś miejscu zablokowane, ale mimo że mówiłem niewyraźnie, używając niewłaściwych słów, w dalszym ciągu w miarę jasno wiedziałem, co chcę powiedzieć.
– Skarbie – odezwałem się do Elżbiety. – Najpierw zaniosę na dół pompę. A potem ciebie i tancerz… pancerz.
– Jesteś pijany – odparła żałośnie.
– Nic dziwnego – przyznałem. – Posłuchaj, kochana. Będziesz musiała pooddychać sama. Cztery minuty. Wiesz, że możesz to zrobić sfatło… z łatwością.
Ćwiczyła to codziennie przez cztery minuty, kiedy pani Woodward myła ją w łóżku.
– Ty, jeżeli upuścisz pompę…
– Nie – odparłem. – Nie… upuszczę… pompy.
Drugiej pompy nie mieliśmy. Ta była jedyna. Zawsze wisiała nad nami groźba, że któregoś dnia jej prosty mechanizm zawiedzie. Znalezienie zapasowej graniczyło z niemożliwością, bo producentom nie opłacało się wytwarzać respiratorów, więc przestali je robić. Jeśli pompa wymagała konserwacji, dokonywano jej w mieszkaniu, a pani Woodward i ja poruszaliśmy miechy ręcznie. Stawało się to męczące po godzinie. Przez całe życie było niemożliwe. Gdybym upuścił pompę i przedziurawił miechy, przyszłość Elżbiety dałaby się wyliczyć co do minuty.
Dokładnie cztery
– Ale najpierw – powiedziałem, zastanawiając się – najpierw spakujemy kilka twoich drobiazgów. Na przykład czystą koszulę nocną.
– Na jak długo… na jak długo wyjeżdżamy? – spytała, z całych sił tłumiąc lęk i starając się traktować naszą ucieczkę rozsądnie i ze zrozumieniem.
Podziwiałem ją, rozumiałem jej starania, lubiłem ją za to, kochałem, musiałem jej zapewnić bezpieczeństwo… Serce mi ścisnęło na myśl, że to się nie uda, jeżeli będę tak ślamazarnie rozmyślał, jak kto głupi.
Na jak długo? Nie wiedziałem, na jak długo. Aż wsadzą Vjoersteroda do więzienia albo deportują go. A nawet wtedy bezpieczniej będzie zmienić mieszkanie.
– Kilka dni – odparłem.
Przyniosłem walizkę i starałem się uprzytomnić sobie, czego jej potrzeba. Zaczęła mi wymieniać rzecz po rzeczy, widząc, że nie mogę się skupić.
– Przybory do mycia. Szczotka do włosów. Kosmetyki. Skarpety do łóżka. Termofor. Sweterki. Pigułki… Popatrzyła tęsknie na aparat Possum i inne urządzenia ułatwiające jej życie.
– Szybko wrócę… szybko po to wszystko wrócę – obiecałem. Ale nie sam, pomyślałem, tak na wszelki wypadek.
– Ty też potrzebujesz paru rzeczy – przypomniała.
– Hm? – Spojrzałem na nią mrużąc oczy. – Tak… Przyniosłem szczoteczkę do zębów, grzebień, elektryczną maszynkę do golenia. Przespać się mogłem w ubraniu na łóżku w furgonetce. Przydałaby się czysta koszula. I sweter. Wepchnąłem je do torby. Nie miałem głowy do innych rzeczy. Koniec pakowania.
– Mógłbyś zostawić liścik dla pani Woodward? – spytała. – Bardzo się zmartwi, kiedy nas rano nie zastanie.
Liścik dla pani Woodward. Znalazłem jakąś kartkę. Długopis miałem w kieszeni. Liścik dla pani Woodward: „Wyjechaliśmy na kilka dni. Napiszę do pani.” Wątpiłem, czyją to uspokoi, ale nie wiedziałem, co mógłbym jeszcze dodać. Rozstrzelone litery pięły się w górę, tak pijane, jak ja sam.
– Gotowe – powiedziałem.
Pakowanie odwlekło chwilę, której oboje się obawialiśmy. Spojrzałem na pompę. Jej mechanizm mieścił się w metalowej skrzynce wielkości mniej więcej stoliczka przy łóżku, zaopatrzonej po bokach w uchwyty. Jak każdą dużą skrzynkę, łatwo ją było unieść we dwójkę, a samemu trudno. Robiłem to nieraz, ale bez zawrotów głowy i pulsujących bólem potłuczeń. Przymierzyłem się do podniesienia jej, żeby się przekonać, jak to będzie.
Przekonałem się. – Ty… nie dasz rady – powiedziała słabym głosem Elżbieta.
– Ależ tak… dam.
– To niemożliwe… przecież cię boli.
– Upicie się ma swoje zalety – powiedziałem starannie. – Największa to ta, że nie czuje się tego, co się czuje, a nawet jeśli się czuje, to człowiekowi jest wszystko jedno.
– Co mówisz?
Teraz żyj, cierp potem.
Odkryłem ją i zacząłem niezdarnie gmerać przy sprzączce przytrzymującej spiropancerz. Przemknęło mi przez myśl, że to na nic. Skoro grzebałem się tak ze sprzączką, jak mogłem dokonać przenosin w ciągu czterech minut? Przerwałem rozpinanie, zmagając się z chaosem w głowie. W młodości niekiedy prowadziłem grę z alkoholem, traktując go jak przeciwnika, piłem go za dużo i rzucałem mu wyzwanie, żeby mnie pokonał. Przekonałem się na własnej skórze, że przy odpowiednio silnej koncentracji, można całkiem prawidłowo wykonać czynności wyćwiczone na trzeźwo. Ale tym razem nie chodziło o grę. Tym razem chodziło o życie.