Литмир - Электронная Библиотека

Elżbieta wyczuła, że mówię prawdę i to ją uspokoiło. Włączyła telewizor i obejrzeliśmy straszliwy, stary film, który mnie śmiertelnie znudził. Nadeszła trzecia i minęła. Nawet gdybym pojechał do Virginia Water, już i tak byłbym w drodze powrotnej. Poza tym miałem za sobą piątkową noc. Noc, która spadła mi jak z nieba. Niestety, jak to mówią, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Najbliższa niedziela wydawała mi się tak odległa, jakbym ją oglądał przez odwróconą lornetkę.

Whisky, kolacja, posługi przy Elżbiecie i spać. Nikt więcej się nie zjawił, nikt nie zadzwonił. Przyszło mi parę razy na myśl, kiedy siedziałem bezczynnie w fotelu w naszym przytulnym, małym światku, że być może wyzwanie zawarte w moim artykule poruszyło gdzieś rój gzów.

Bzz, bzz, rozzłoszczone gzy. Bzyczcie koło „Famy”, nie utnijcie mnie.

Cały poniedziałek spędziłem w domu, kręcąc się po mieszkaniu i w jego pobliżu. Umyłem furgonetkę, napisałem kilka listów, kupiłem skarpetki, trzymałem się z dala od pociągów z wyścigów w Leicester.

Dwukrotnie zadzwonił Derry, aby mnie powiadomić że: po pierwsze, Tomcio Paluch ma się świetnie, a po drugie, mali Ronceyowie przesłali mu twardy baton miętowy.

– To wspaniale – powiedziałem.

– Niezłe dzieciaki.

– Więc z przyjemnością przywieziesz ich z powrotem.

Kazał mi się wypchać i odłożył słuchawkę.

We wtorek rano poszedłem do redakcji. Dzień był szarawy, jeden z tych, jakie zdarzają się pod koniec listopada, kiedy w nasyconym wilgocią powietrzu wisi zapowiedź nadciągającej mgły. Światła płonęły jasno o jedenastej przed południem. Ludzie przemierzali pośpiesznie Fleet Street ze zmrużonymi złośliwie oczami, obmyślając, komu by tu skręcić kark na następnym szczeblu kariery, a jakiś przechodzień kupił zapałki od niewidomego ulicznego sprzedawcy płacąc mu żetonem do gry w pokera.

Jan Łukasz i Derry byli w nastrojach odpowiednich do dnia.

– Co się stało? – spytałem spokojnie.

– O to chodzi, że nic – odparł Derry. – No i?

– No i gdzie mamy reakcję na artykuł? – spytał gniewnie Jan Łukasz. – Ani jednego listu. Ani jednego telefonu, nawet tego nie. Chyba że – rozpogodził się – chyba że znów ci grozili chłopcy Charliego.

– Nie grozili.

Dział sportowy na powrót ogarnęło przygnębienie. Tylko ja jeden nie żałowałem, że artykuł pozostał bez echa. Jeżeli rzeczywiście tak było. Pomyślałem, że pewności mieć nie można, bo na to jeszcze za wcześnie. Powiedziałem to na głos.

– Obyś się nie mylił, Ty – rzekł z powątpiewaniem Jan Łukasz. – Oby to wszystko nie okazało się przypadkowym zbiegiem okoliczności… Bert Checkov i te wycofane konie… Oby „Fama” nie zmarnowała czasu na Tomcia Palucha i nie wyrzuciła pieniędzy w błoto…

– Chłopcy Charliego to nie był przypadek. -

– Chyba nie – powiedział Jan Łukasz takim tonem, jakby dopuszczał, że źle zrozumiałem to, co mi tamci powiedzieli.

– Czy twój znajomy z Manchesteru dowiedział się czegoś więcej o Bostonie? – spytałem.

– Tylko tego, że chodziły słuchy o przejęciu jego sieci kolektur przez większą firmę odparł Jan Łukasz wzruszając ramionami. – Ale nie wygląda, żeby do tego doszło. W każdym razie Boston jak działał, tak działa.

– Którą z większych firm?

– Nie wiem.

Dla zabicia czasu zadzwoniliśmy do czterech największych londyńskich przedsiębiorstw bukmacherskich, które miały sieć kolektur w całym kraju. Żadne z nich nie przyznało się, że jest bezpośrednio zainteresowane odkupieniem interesu Charliego Bostona. Jeden z rozmówców wahał się jednak z odpowiedzią, a kiedy go przycisnąłem, rzekł:

– Rzeczywiście złożyliśmy na próbę ofertę, z rok temu. Podobno swoje zainteresowanie wyraził też jakiś zagraniczny kupiec. Ale Boston postanowił zachować niezależność i odrzucił obie propozycje.

– Dziękuję – powiedziałem, a Jan Łukasz skomentował całą rzecz ironicznym: „No, tośmy się dużo dowiedzieli”.

Z irytacją zajął się stosem listów, które napłynęły od czytelników nie zgadzających się z jednym z naszych dziennikarzy od piłki nożnej, a Derry zabrał się do szacowania stawki koni w wielkim wyścigu w drugi dzień świąt. Jak okiem sięgnąć w całej redakcji odbywało się niespieszne wtorkowe dłubanie w zębach i drapanie za uchem, tydzień rozkręcał się powoli i ociężale. Wtorek był dniem plotek. We środę wypadało planowanie numeru. W czwartek – pisanie artykułów. W piątek – ich redagowanie. W sobotę – druk. W niedzielę – rozpalanie czytelniczych namiętności. A w poniedziałek wypracowane w pocie czoła artykuły podsycały tym razem prawdziwy żar na kominkach lub służyły za opakowanie frytek ze smażoną rybą na wynos. Nie dla dziennikarzy nieśmiertelność.

We wtorek ukazywał się też „Lakmus”. Nie przysłano mi pocztą egzemplarza ani do domu, ani do redakcji. Zszedłem na dół do pobliskiego kiosku z gazetami, kupiłem jeden egzemplarz „Lakmusa” i wróciłem do redakcji. Zdjęcia były oryginalne i udane, a cały artykuł dobrze rozplanowany. Trzeba przyznać, że Shankerton znał swój fach. Wybaczyłem mu to, że tak bezceremonialnie obszedł się z moją składnią.

Podniosłem słuchawkę telefonu Derry’ego i połączyłem się z działem spedycji „Lakmusa”. Tak jak przypuszczałem, nie wysłali gratisowych egzemplarzy osobom opisywanym w zamieszczanych przez nich artykułach, nie praktykowali tego. Czy mogę im wysłać? O tak, proszę tylko podać adresy, prześlemy panu rachunek. Podałem im sześć adresów: Huntersonów, Ronceyów, Sandy Willis, Colliego Gibbonsa, Dermota Finnegana i Williego Ondroya.

Derry sięgnął po magazyn i przebrnął mozolnie przez mój artykuł, czytając go trzy razy wolniej od Jana Łukasza, który miał panoramiczny wzrok.

– No, no, rzeczywiście zagłębiłeś się w temat – rzekł z ironią, odkładając pismo. – Na sto pięćdziesiąt sążni.

– Z czego sześćdziesiąt pójdzie na podatek.

– Życie jest ciężkie – powiedział Derry z westchnieniem. – Ale gdybyś się nie wybrał do Ronceya, w życiu nie wpadlibyśmy na tę aferę z wycofanymi końmi.

Nie miałbym też połamanych żeber. One jednak najgorsze miały już za sobą. Tylko kasłanie, kichanie, śmiech i branie nóg za pas były ostro zakazane. Przestałem już łykać proszki Elżbiety. Jeszcze tydzień, pomyślałem, i wszystko się pozrasta.

– Do zobaczenia – powiedziałem do Derry’ego.

Jan Łukasz pomachał mi na pożegnanie piegowatą ręką. Z „Lakmusem” pod pachą zjechałem windą na dół i wychodząc przez frontowe drzwi skręciłem od razu w stronę Strandu, do delikatesów, gdzie sprzedawano ulubiony przysmak Elżbiety, szarlotkę.

Kupiłem szarlotkę. Wyszedłem na ulicę. Tuż za mną usłyszałem czyjś głos, a przez płaszcz na wysokości krzyża poczułem ostre ukłucie.

– To nóż, panie Tyrone – usłyszałem.

Nie zrobiłem najmniejszego ruchu. Zdarzało się, że ktoś ginął zadźgany nożem na ruchliwej ulicy i nikt tego nie zauważał, aż zwłoki zablokowały przejście. A morderca za każdym razem niepostrzeżenie znikał w tłumie.

– Czego pan chce? – spytałem.

– Nie ruszać się.

Stałem na chodniku Fleet Street z gazetą i pudełkiem z szarlotką. Nie ruszać się. Jak długo? – Jak długo? – spytałem.

Nie odpowiedział. Ale wciąż tkwił za mną, bo czułem jego nóż. Staliśmy tak, nie ruszając się z miejsca, przez dwie nieznośnie długie minuty. Potem do krawężnika dokładnie naprzeciwko mnie podjechał i bezszelestnie zatrzymał się czarny rolls-royce. Tylne drzwiczki uchyliły się.

– Wsiadać – polecił głos za moimi plecami.

Usłuchałem. Samochód prowadził szofer w czarnym uniformie bez ozdób i ze sztywnym karkiem poznaczonym śladami po trądziku. Nożownik wsiadł za mną i usadowił się u mojego boku. Spojrzałem na niego ukradkiem. Byłem pewien, że gdzieś go już widziałem, tylko gdzie? Ostrożnie położyłem „Lakmusa” i pudełko z szarlotką na podłodze. Usiadłem sobie wygodnie. Zupełnie jak na przejażdżce.

28
{"b":"107672","o":1}