Литмир - Электронная Библиотека

W Newcastle przepadła mi cała pierwsza gonitwa, a na trybunę prasową dotarłem dopiero w połowie drugiej. Po dyskretnym zasięgnięciu języka u kolegów okazało się, że podczas gonitwy z przeszkodami, kiedy to ponaglałem taksówkarza, żeby jechał szybciej niż dwadzieścia mil na godzinę, nie zdarzyło się nic szczególnie godnego uwagi. Jan Łukasz miał się nigdy nie dowiedzieć o moim spóźnieniu.

Po czwartej gonitwie przetelefonowałem sprawozdanie, a po piątej, w której jeden z czołowych dżokejów północnej Anglii złamał nogę, kolejne. Telefon odebrał Derry i poprosił, żebym spytał trenera, kto zamiast kontuzjowanego dżokeja pojedzie na tym koniu w Pucharze Latarnika. Spełniłem jego prośbę, dziękując swoim dobrym gwiazdom, że przytomnie wybrałem się do Newcastle i nie podkusiło mnie, żeby oglądać gonitwy przez telewizję i przekazywać telefonicznie relacje „na gorąco” siedząc w fotelu oddalonym o trzysta mil od toru, z czego zasłynął pewien mój znajomy sprawozdawca.

Tuż przed ostatnią gonitwą ktoś dotknął mojego ramienia. Odwróciłem się. Był to Collie Gibbons, spec od wyznaczania handicapów, znękany i strapiony.

– Ty. Wyświadcz mi przysługę.

– Co takiego?

– Przyjechałeś pociągiem? Pierwszą klasą? Skinąłem głową. „Fama” nie skąpiła na wygody.

– Więc zamień się ze mną biletami powrotnymi. – Podał mi cieniutką zszywkę, która okazała się biletem na przelot samolotem z Newcastle na lotnisko Heathrow. – Zaraz po tej gonitwie muszę iść na jakieś cholerne zebranie. – Nie zdążę na samolot. Dopiero co się dowiedziałem… okropnie mnie to zirytowało. Później mam jeszcze pociąg… a tak mi zależy, żeby znaleźć się dziś wieczór w Londynie.

– Zgoda. Chętnie się zamienię – powiedziałem. Uśmiechnął się wciąż z marsem na czole.

– Dziękuję. Tu masz klucze do mojego samochodu. Stoi w tym wielopiętrowym parkingu naprzeciwko „Europy”. – Podał mi numer rejestracyjny i wyjaśnił, gdzie stoi.

Pojedź nim sobie do domu.

– Pojadę do ciebie i tam go zostawię – odparłem. – Wygodniej mi to zrobić dziś niż jutro.

– Skoro tak uważasz…

Skinąłem głową i dałem mu swój bilet na pociąg.

– Znajomy, który tu mieszka, miał mnie odwieźć na lotnisko – powiedział. – Poproszę go, żeby zamiast mnie odwiózł ciebie.

– Dostałeś wiadomość od żony? – spytałem.

– W tym właśnie sęk… Napisała, że spróbujemy się pojednać i że dzisiaj przyjedzie do domu. Jeżeli nie będzie mnie całą noc, nigdy mi nie uwierzy, że miałem istotny powód… Znów odejdzie.

– To nie idź na to zebranie – powiedziałem.

– Jest za ważne, zwłaszcza że już mi pomogłeś. Nie chciałbym nadużywać twojej uprzejmości, ale czy nie mógłbyś wyjaśnić jej, jeżeli ją zastaniesz, że jestem w drodze?

– Naturalnie – obiecałem.

Tak więc znajomy Gibbonsa odstawił mnie raz dwa na lotnisko i poleciałem samolotem na Heathrow. Odebrałem samochód, pojechałem na Hampstead, wyjaśniłem rzecz pani Gibbons, która obiecała, że zaczeka, i przyjechałem do domu dwie i pół godziny przed czasem. Elżbieta się ucieszyła, czego nie można było powiedzieć o pani Woodward.

Niedziela rano. Teściowa nie przyszła.

Kwadrans po dziesiątej, wpół do jedenastej. Nic. O jedenastej zadzwonił ktoś z kliniki dla grubasów i wyrażając swoje ubolewanie poinformował mnie, że teściowa jest przeziębiona i leży w łóżku, ale to nic poważnego, nie ma powodu do obaw, i że zadzwoni do córki, jak tylko poczuje się trochę lepiej.

Przekazałem tę wiadomość Elżbiecie.

– A więc spędzimy ten miły dzień razem, tylko we dwoje – zauważyła ze stoickim spokojem.

Uśmiechnąłem się do niej nie dając po sobie poznać, jak strasznie jestem zawiedziony.

– Jak myślisz, czy Sue wpadłaby do nas na chwilę? Chciałbym kupić whisky – powiedziałem.

– Ona ją nam kupi.

– Chciałbym rozprostować nogi.

Uśmiechnęła się wyrozumiale i zadzwoniła do Sue, która wpadła o dwunastej w omączonych po bokach dżinsach. Pośpieszyłem krętymi uliczkami do najbliższej budki i podałem telefonistce w centrali numer Huntersonów. Wsłuchiwałem się w powtarzający się wciąż sygnał, ale nikt po tamtej stronie nie podnosił słuchawki. Na nic specjalnie nie licząc odszukałem numer stacji kolejowej Virginia Water i zadzwoniłem tam. Nie, usłyszałem, nie ma przed stacją samochodu kombi z czekającą w środku młodą kobietą. Nie widziano nikogo takiego od samego rana. Znów poprosiłem telefonistkę o połączenie z Huntersonami. I znów bez skutku.

Zawróciłem apatycznie do naszego miejscowego pubu, kupiłem whisky i spróbowałem jeszcze raz dodzwonić się z telefonu zainstalowanego tam w przejściu, niestety bardzo ruchliwym. Nikt nie podjął słuchawki. Nie zastałem Gail.

Poszedłem do domu.

Sue skończyła właśnie czytać Elżbiecie mój artykuł w „Famie”

– Lewym sierpowym prosto w szczękę – skomentowała go na wesoło. – I kto by pomyślał, że ty, którego znamy na co dzień, i krewki autor tego artykułu to jedna i ta sama osoba.

– A co brakuje temu, którego znacie na co dzień? – spytała Elżbieta ze szczerym niepokojem, który skrywała pod maską beztroski.

Nie znosiła myśli, że ktoś mógłby mnie wziąć za mięczaka, bo siedzę przy niej w domu. Nigdy nikomu nie mówiła, jak bardzo jest ode mnie uzależniona, natomiast stwarzała pozory, że wszystkie zabiegi pielęgnacyjne wykonuje pani Woodward. Widocznie uważała, że to, co dla niej robię, może się innym wydać niemęskie. Pragnęła, żebym prezentował się światu jako uosobienie męskości, taki mąż co to nie tknie garów, a ponieważ to ją uszczęśliwiało, grałem tę rolę tak długo, aż zostawaliśmy sami.

– Ależ nic mu nie brakuje – zapewniła Sue. Przyjrzała mi się uważnie. – Zupełnie nic.

– Więc co miałaś na myśli? – spytała Elżbieta, wciąż się uśmiechając, ale pragnąc koniecznie uzyskać odpowiedź.

– Och… tylko to, że nasz. Ty jest taki spokojny i cichy, a tamten… – wskazała gazetę – aż uszy pękają. – Przekrzywiła głowę, obrzucając mnie spojrzeniem od stóp do głów, po czym w najlepszej wierze zwróciła się do Elżbiety i powiedziała: – Ten jest taki łagodny i delikatny… a tamten brutalny.

– Jaki tam łagodny – powiedziałem, dostrzegając mimo śmiechu Elżbiety jej strapienie. – Kiedy cię tu nie ma, Sue, ciskam nią po pokoju, a w piątki regularnie podbijam oczy. – Ta odpowiedź spodobała się Elżbiecie i uspokoiła ją.

Zostań na jednego – zaproponowałem Sue – butelka już jest.

Jednakże wróciła do swojej nie dopieczonej pieczeni w cieście, a ja wymigałem się od rozmowy na temat tego, co powiedziała, wychodząc do kuchni i błyskawicznie przygotowując na lunch omlety. Elżbieta przepadała za nimi i mogła jeść je sama za pomocą nowego urządzenia do karmienia, choć tylko do pewnego momentu. Pomogłem jej, kiedy zmęczył jej się nadgarstek, zaparzyłem kawę i wstawiłem kubek do uchwytu.

– Naprawdę wiesz gdzie jest ten koń? – spytała.

– Tomcio Paluch? Tak, oczywiście.

– No więc gdzie?

– To tajemnica, skarbie, najskrytsza i straszliwa – odparłem. – Nie mogę jej zdradzić nikomu, nawet tobie.

– Och, powiedz… – nalegała. – Wiesz, że ja też nikomu nie zdradzę.

– Powiem ci za tydzień, w przyszłą niedzielę. Zmarszczyła nos.

– Nie to nie – powiedziała. Pompa nieustannie pracowała, przywracając jej oddech. – Nie spodziewasz się chyba, że ktoś mógłby… no… zmusić cię do powiedzenia. To znaczy, gdzie on jest.

Miała nowe zmartwienie, nową troskę. To było silniejsze od niej. Żyła na skraju przepaści, wciąż czujnie wypatrując, czy nie zbliża się coś, co mogłoby ją do niej strącić.

– Ależ skąd, skarbie. W jaki sposób? – spytałem.

– Nie wiem – odparła, ale w jej oczach malowało się bezmierne przerażenie.

– Nie zaprzątaj sobie głowy drobiazgami – powiedziałem z uśmiechem. – Gdyby ktoś mi zagroził czymś naprawdę nieprzyjemnym, to od razu powiedziałbym, gdzie on jest. Dla żadnego konia nie warto tracić głowy.

To wspomnienie Dembleya zrodziło tę perłę dowcipu. Przecież nikt nie poświęciłby siebie ani nikogo ze swoich bliskich dla udziału konia w gonitwie.

27
{"b":"107672","o":1}