Przyłapałem się na tym, że gapię się bezmyślnie w boczne lusterko. Pomyślałem ogłupiały, że gdybym się spuk… skupił z całych sił, to udałoby mi się zobaczyć, co w nim widać. Bezsensowna gra. Drażniło mnie, że nie widzę wyraźnie, kiedy chcę. Wpatrywałem się uporczywie w lusterko, czekając na pomyślny koniec spowolnionego procesu wyostrzania się wzroku. Wreszcie, uśmiechając się z absurdalnym triumfem, zobaczyłem obraz odbity w lusterku. Nic specjalnego. Niepotrzebnie się fatygowałem. Jakaś taksówczyna stojąca przy krawężniku. Ktoś do niej właśnie wsiadał, jakiś facet w prochowcu.
W prochowcu?
W prochowcu!
W mojej ospałej głowie zabrzęczały cicho dzwonki alarmowe. Otworzyłem drzwiczki i wygramoliłem się na chodnik, potrącając po drodze nogą kubek i rozlewając kawę. Opierając się z boku o furgonetkę, spojrzałem w kierunku taksówki. Nie odjeżdżała. Stała naprzeciw budki telefonicznej. Tej, z której dzwonił do kogoś facet w prochowcu.
Powiadają, że nagła, przytłaczająca katastrofa działa otrzeźwiająco, ale to nieprawda. Zataczając się na chodniku, dotarłem do drzwi Tonią i stanąłem na stopniu. Zupełnie zapomniałem o klaksonie. Zastukałem masywną kołatką w drzwi i głośno go wezwałem. Pojawił się na szczycie schodów, prowadzących do jego gabinetu na pierwszym piętrze i mieszkania piętro wyżej.
– Cicho bądź, Ty – powiedział. Już niedługo.
– Koś… ktoś nas śledził – powiedziałem. – To niebezpieczne.
Pomyślałem stropiony, że mnie nie zrozumie. Nie pojmie, o czym mówię. Nie wiedziałem od czego zacząć wyjaśnienia. Ale widocznie Elżbieta powiedziała mu dostatecznie dużo.
– Ach tak. Dobrze, zejdę za chwilę.
Jego głowa zniknęła za załomem schodów, a ja obróciłem się chwiejnie, żeby jeszcze raz spojrzeć na ulicę. Taksówka stała wciąż w tym samym miejscu. Światła wygaszone, a więc nie do wynajęcie. Po prostu stała i czekała. Czekała, żeby pojechać za nami, kiedy wyruszymy. Czekała, żeby przekazać Vjoersterodowi, dokąd pojechaliśmy.
Zatrząsłem się z bezsilnego gniewu. Więc jednak Vjoersterod nie był przekonany, że pałka Rossa i groźby wobec Elżbiety zapewnią na zawsze moją potulność. Zostawił na straży przed moim domem faceta w prochowcu. Na wszelki wypadek. Nie zauważyłem go. Byłem tak pijany, że nie mogłem nic zauważyć. A teraz – proszę. Deptał nam po piętach.
Załatwię go, pomyślałem z wściekłością. Załatwię go na amen.
Po schodach zaczął schodzić Tonio, prowadząc chudego, zgarbionego staruszka, który oddychał chrapliwie przez otwarte usta. Wolno zeszli na dół. Tonio podtrzymywał go pod rękę, kiedy mnie mijali, a potem pomógł mu przejść przez próg i pokonać schodek. Z rovera stojącego tuż za moim bedfordem wysiadła sędziwa prawie jak on staruszka.
Tonio doprowadził do niej swojego pacjenta, pomógł mu wsiąść do auta i wrócił do mnie.
– Woli przyjeżdżać wieczorem – wyjaśnił. Mniej spalin i łatwiej zaparkować.
– Lord For…For coś tam – powiedziałem.
– Forlingham – dopowiedział Tonio ze skinieniem głowy. – Znasz go?
– Przychodził na wyścigi. Biedny staruszek. – Spojrzałem oszołomionym wzrokiem na ulicę. Widzisz tę taksówkę?
– Tak.
– Jechała za nami.
– O! Więc ty zawieziesz Elżbietę do kliniki, a ja zatrzymam taksówkę. – Omal nie parsknąłem śmiechem, ale skończyło się na absurdalnym piśnięciu. – Wiesz jak najłatwiej zwichnąć rękę? Powiem ci… machając na taksówkę.
– Jesteś pijany – powiedział Tonio. – Zaczekaj, przebiorę się. – Miał na sobie fartuch lekarski, w którym wyglądał tak młodo i czarująco, jak piosenkarz. – Możesz zaczekać?
Machnąłem zamaszyście ręką we wspaniałomyślnym geście.
– To taksówka na mnie czeka! – zapewniłem uroczyście. Poszedł się przebrać. Dobiegał mnie głuchy, niezawodny stukot pompy Elżbiety. Zastanawiałem się, czy pójść do niej i dodać jej otuchy, ale doszedłem do wniosku, że w tym stanie pewnie bym nie zdołał. Forlinghamowie uruchomili samochód i odjechali. Taksówka wciąż czekała.
Z początku sądziłem, że to, co zobaczyłem zaraz potem, jest zwidem, halucynacją, urojeniem. Że to niemożliwe. Że ja śnię. Jednakże tym razem nic mi się nie przywidziało. Zza rogu skręcił gładko, podjechał łagodnie do krawężnika i zatrzymał się za taksówką rolls-royce Silver Wraith, własność wypożyczalni samochodów „Lucullus”.
Z taksówki wysiadł facet w prochowcu i zameldował się przy rollsie. Po dwóch minutach wsiadł z powrotem do taksówki, która następnie odjechała.
Tonio, ubrany w czarny sweter zamiast lekarskiego fartucha, zbiegał chyżo po schodach i zatrzymał się przy mnie.
– No to jedziemy – powiedział.
– Dziwisz…Widzisz tego rollsa, tam, gdzie stała taksówka? spytałem, kładąc mu niezgrabnie rękę na ramieniu.
– Tak.
– Siedzi w nim człowiek, który… – zacząłem mówić starannie. – O Boże, mąci mi się w głowie… który, powiedział, że… zabije… Elżbietę, jeżeli nie zrobię tego, co każe… więc… może zabije… może nie… ale nie wolno zyry… ryzykować. Zabierz ją… zabierz… Ja mu nie dam… za wami jechać.
– Jak to zrobisz? – spytał Tonio beznamiętnie. Spojrzałem na miniaturę wieży w Pizie przytrzymującą otwarte drzwi.
– Wezmę to.
– Jest ciężka – sprzeciwił się widząc, w jakim jestem stanie.
– O Jezu, nie upieraj się – powiedziałem słabym głosem.
– Chcę, żeby pojechała tam, gdzie jej nie znajdą. Proszę cię… proszę jedź… jedź już, Tonio. Tylko ruszaj powoli.
Stał niezdecydowany, ale w końcu zrobił ruch w kierunku drzwi.
– Pamiętaj, że jako trup na nic się Elżbiecie nie przydasz
– przestrzegł mnie.
– Pewnie.
– Daj mi swoją marynarkę – powiedział niespodziewanie.
– Pomyślą, że to ty jedziesz furgonetką.
Zdjąłem posłusznie marynarkę, a on włożył ją na siebie. Wisiała na nim, bo był ode mnie niższy, ale miał podobne, ciemne włosy. Z daleka mogli go wziąć za mnie.
Tonio zademonstrował tamtym bardzo wyraziście mój pijacki chód i w drodze do fotela kierowcy zatoczył się, przelatując z tyłu na furgonetkę. Roześmiałem się. A więc byłem aż tak pijany.
Uruchomił silnik i wolno odjechał. Patrzyłem, jak wykonuje artystyczny manewr w poprzek ulicy i z powrotem. Ten człowiek odznaczał się wybitną inteligencją.
W głębi ulicy rolls ruszył z miejsca. Pomyślałem mgliście ze trzeba go koniecznie powstrzymać. Nie pozwolić mu niszczyć naszego życia ani życia innych ludzi. Ktoś kiedyś musiał to zrobić. Chociażby teraz, na ulicy Welbeck Street żelazną wieżą do podpierania drzwi. Tylko ta jedna myśl docierała do mojej świadomości. Powstrzymać go za wszelką cenę!
Schyliłem się i podniosłem krzywą wieżę, chwytając za dwa górne piętra. Tak jak uprzedzał Tonio, była ciężka. Aż przeszył mi potłuczone mięśnie ostry ból. Wiedziałem, że jutro da mi się ona strasznie we znaki. Niech tam. Skutki byłyby jeszcze straszniejsze, gdybym ją teraz odłożył… albo nie trafił.
Rolls zbliżał się tak wolno, jak Tonio odjechał. Gdybym był trzeźwy, miałbym tyle czasu, ile dusza zapragnie. A stało się tak, że źle obliczyłem jego prędkość i o mały włos go nie przepuściłem.
Zejdź ze schodka. Nie potknij się. Przejdź przez chodnik. Prędzej. Trzymając oburącz żelazną wieżę zatoczyłem nią koło, jakbym rzucał młotem, zapominając zwolnić uchwyt. Jej rozpędzona masa pociągnęła mnie za sobą. I chociaż Ross dostrzegł mnie w ostatniej chwili i chciał skręcić, ciężka podstawa wieży uderzyła dokładnie tam, gdzie celowałem. W sam środek przedniej szyby. Pijacki fart!
Trzask, warstwowa szyba popękała promieniście. Srebrzysta gwiazda zasłoniła Rossowi widok. Wielki samochód skręcił gwałtownie na środek ulicy, a potem, kiedy Ross nacisnął hamulec, do krawężnika. Zapiszczały opony, samochód zazgrzytał od wstrząsu. Rolls zatrzymał się ukośnie do chodnika, z tyłem wysuniętym na jezdnię, i aż się prosił, żeby się nim zainteresowała policja. Nie pojawił się jednak żaden policjant gotów okazać zainteresowanie. Wielka szkoda. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby mnie zatrzymano za pijaństwo, chuligaństwo i zakłócanie spokoju…