Литмир - Электронная Библиотека

Zaraz po zadaniu ciosu odbiłem się od gładkiego boku wielkiego samochodu i padłem jak kłoda na jezdnię. Rolls zatrzymał się i o to mi chodziło. Dopiąłem swego. Żadna wyraźna myśl, żeby ratować własną skórę nie przebiła się przez mgłę spowijającą mi mózg. Nie pamiętałem, że masywne drzwi Tonią stoją otworem zaledwie kilka kroków ode mnie. Nogi miałem jak z galarety. Ulica zaczęła wirować wokół mnie i nie kwapiła się z wyprostowaniem.

Podniósł mnie Ross. Ross z pałką. Przestałem już dbać o to, jaki zrobi z niej użytek, a zresztą nie dowiedziałem się, co zamierzał, bo tym razem uratowało mnie nagłe pojawienie się grupki ludzi w strojach wieczorowych, którzy wyszli na ulicę z sąsiedniego domu. W ich wesołych, radosnych głosach dźwięczał udany wieczór, a na widok rollsa natychmiast dali głośny wyraz swojemu współczuciu z powodu jego pożałowania godnego stanu.

– Coś takiego, czy potrzebujecie panowie pomocy…?

– Mamy kogoś wezwać…policję czy co?

– Może panów podwieźć…?

– Albo zadzwonić do warsztatu?

– Nie, dziękuję – odparł Vjoersterod najbardziej czarującym tonem, na jaki potrafił się zdobyć. – To bardzo miło z państwa strony… ale poradzimy sobie.

Ross postawił mnie na nogi, przytrzymując kurczowo za ramię.

– Mieliśmy trochę kłopotów z moim siostrzeńcem – wyjaśnił Vjoersterod. – Niestety, za dużo wypił… ale zawieziemy go do domu i wszystko będzie dobrze.

Tamci wydali współczujące pomruki. Zaczęli się zbierać do odejścia.

– Nieprawda – krzyknąłem. – Oni mnie zabiją.

Wyszło to niewyraźnie i zbyt melodramatycznie. Przystanęli, wszyscy naraz obdarzyli Vjoersteroda współczującymi, nieco zakłopotanymi uśmiechami i ruszyli dalej.

– Ej – zawołałem. – Weźcie mnie ze sobą. Nic z tego. Nawet się nie obejrzeli.

– Co teraz? – spytał Ross Vjoersteroda.

– Tu go nie możemy zostawić. Ci ludzie nas zapamiętają.

– Do samochodu?

Kiedy Vjoersterod skinął głową, Ross pchnął mnie w stronę limuzyny, wykręcając mi prawą rękę. Zamachnąłem się na niego lewą, lecz całkiem chybiłem. Widziałem podwójnie, stąd moje trudności. Można powiedzieć, że wspólnymi siłami wrzucili mnie na tył wozu, gdzie rozwaliłem się jak długi, osuwając się częściowo z siedzenia i pieniąc się z wściekłości, że wciąż nie mogę się otrząsnąć z porażającego alkoholowego otępienia. Dzwoniło mi w głowie, jak po narkozie u dentysty. Tyle tylko, że wcale się nie rozbudzałem, nie było widno ani nie czułem w ustach smaku krwi. Po prostu miałem uporczywe, przedziwne uczucie, że równocześnie, nie na przemian, jestem przytomny i nieprzytomny.

Ross usunął kilka najgorzej potrzaskanych kawałków przedniej szyby i uruchomił samochód.

Siedzący przy nim Vjoersterod przechylił się przez oparcie fotela i spytał niedbale:

– Dokąd, panie Tyrone? Którędy do pańskiej żony?

– W koło, w koło, w koło, kręćcie się wesoło – wymamrotałem niewyraźnie. – I wam też życzę dobrej nocy.

Puścił wiązankę przekleństw, znacznie lepiej pasujących do jego osoby, niż dostojna gadanina, którą się zwykle posługiwał.

– To na nic – powiedział z niesmakiem Ross. – Nie powie nam, chyba że go rozniesiemy na strzępy, a nawet wtedy… jeżeli to z niego wyciągniemy… co nam to da? Nigdy nie będzie dla pana pisał. Na pewno.

– Ale dlaczego? – upierał się Vjoersterod.

– No, bo tak. Zagroziliśmy, że zabijemy mu żonę. Ugiął się? Tak, ale dopóki tam byliśmy. Ledwieśmy stamtąd wyszli, od razu zabrał się do jej przenosin. Śledzimy go, znajdujemy ją, a on znów ją usuwa… To może się ciągnąć bez końca. Właściwie pozostaje nam już tylko zabić ją, ale jeżeli to zrobimy, nie będzie go czym usadzić. Więc tak czy siak, nie będzie dla pana pisał.

Celująco, powiedziałem głupkowato w duchu. Mistrzowskie podsumowanie sytuacji. Najwyższa klasa.

– Nie przylałeś mu dość mocno – oskarżył go Vjoersterod, wymigując się od sprzeczki.

– Przylałem.

– Niemożliwe.

– Proszę sobie przypomnieć, że chłopcy Bostona też nie zrobili na nim wrażenia – tłumaczył cierpliwie Ross. – Są tacy, co reagują, i są tacy, co nie reagują na taki wycisk. Ten akurat nie. To samo z prośbami. To samo z alkoholem. Zwykle wystarcza jedna metoda. Tym razem dla pewności użyliśmy wszystkich trzech. I co nam to dało? W ogóle nic. Podobnie jak w zeszłym roku z Guntherem Braunthalem.

Vjoersterod chrząknął. Zastanawiałem się bez związku, jaki los spotkał Gunthera Braunthala. Doszedłem jednak do wniosku, że wolę nie wiedzieć.

Nie mogę pozwolić, żeby to mu się upiekło – powiedział Vjoersterod.

– Tak jest – zgodził się Ross.

– W Anglii nie lubię ich likwidować – ciągnął Vjoersterod z irytacją. – Za duże ryzyko. Wszędzie pełno ludzi.

Proszę zostawić to mnie – rzekł spokojnie Ross.

Usiadłem z wysiłkiem, podpierając się rękami. Wyjrzałem przez boczne okno. Migały za nim światła, zlewając się w jeden wielki wir. Z powodu rozbitej przedniej szyby nie jechaliśmy szybko, ale zimne podmuchy wiatru wpadały do samochodu, więc marzłem, mając tylko bawełnianą koszulę. Pomyślałem, że za chwilę, kiedy ciut-ciut rozjaśni mi się w głowie, otworzę drzwi i wytoczę się z samochodu. Nie jechaliśmy szybko… gdybym zaczekał na odcinek głównej ulicy, gdzie są ludzie… ale nie mogłem za bardzo zwlekać. Nie chciałem, żeby Ross zajął się moją likwidacją.

Vjoersterod obrócił się w moją stronę.

– Sam jest pan sobie winien, panie Tyrone. Nie trzeba było wchodzić mi w drogę. Trzeba było wykonać moje polecenia. Dałem panu taką możliwość. A pan postąpił nierozsądnie.

Bardzo, bardzo nierozsądnie. Więc teraz oczywiście pan za to zapłaci.

– Hę? – spytałem.

Jeszcze nie wytrzeźwiał. Nie rozumie – wtrącił Ross. Nie jestem taki pewien. Pomyśl, czego dokonał w ciągu minionej godziny. Ma strasznie mocny łeb.

Spostrzegłem nagle coś za szybą. Znajomy widok, powszechnie znany. Ptaszarnia w Regent’s Park, spiczasta, kanciasta druciana siatka naprzeciwko głównego wejścia do zoo. Byłem już tu z Vjoersterodem. Przyszło mi na myśl, że ma gdzieś w pobliżu kwaterę. Że wiezie mnie tam, gdzie mieszka. Nie chodziło o sąsiedztwo zoo. Rzecz w tym, że niecałą milę stąd znajdowała się klinika, do której Tonio zawiózł Elżbietę, i tędy się do niej jechało.

Ogarnęło mnie dzikie przerażenie i przez chwilę sądziłem, że wygadałem Vjoersterodowi, dokąd jechać, ale zaraz potem uprzytomniłem sobie, że jednak nie. Był mimo to stanowczo za blisko kliniki. Stanowczo za blisko. A jeżeli w drodze do domu przejedzie koło niej i zobaczy mojego bedforda… może nawet na jego oczach wyniosą z niego Elżbietę… Mógłby się rozmyślić i zabić ją, a mnie darować życie… tego bym nie zniósł, to byłoby ponad moje siły.

Musiałem odwrócić jego uwagę.

– Vjoersterod i Ross, Vjoersterod i Ross – powiedziałem najwyraźniej, jak tylko mogłem.

– Co?! – wykrztusił Vjoersterod.

Zaskoczony Ross zjechał samochodem na środek ulicy, naciskając jednocześnie hamulec.

– Wracajcie do Afryki Południowej, zanim dobierze się do was policja.

Vjoersterod obrócił się i wpatrywał we mnie. Ross zamiast na jezdnię, patrzył w lusterko. Mimo to włączył kierunkowskaz do skrętu w prawo, gdzie droga wiodła przez most nad kanałem i wypadała z Regent’s Park. Przy tej drodze, pół mili stąd znajdowała się klinika.

– Powiedziałem władzom wyścigowym – oznajmiłem desperacko. – Powiedziałem władzom… wszystko, co o was wiem. W tę środę. Powiedziałem w redakcji… wydrukują wszystko w niedzielę. Więc też mnie popamiętacie, popamiętacie mnie…

Ross szarpnął kierownicę, wchodząc szeroko w zakręt. Całkowicie nieskoordynowanym ruchem zarzuciłem mu ręce przez głowę i zacisnąłem mu je mocno na oczach. Puścił kierownicę i obiema dłońmi próbował mi je oderwać. Samochód zadygotał, wypadając w połowie z zakrętu, i przeciął ukosem jezdnię, obierając najkrótszą drogę do kanału.

Vjoersterod krzyknął jak opętany i uczepił się z całych sił mojej ręki, aleja byłem co najmniej równie zapamiętały jak on. Jeszcze mocniej przyciągnąłem do siebie głowę Rossa, a przecież przez nich byłem tak pijany, że nie dbałem o to, gdzie i w jaki sposób dojdzie do kraksy.

47
{"b":"107672","o":1}