— Nie wypuszczać go! My go nauczymy co znaczy ukarany, tę świnię młodocianą, tego mordercę. Łapcie go. — I wierzcie mi albo to drugie, braciszkowie, ale kilku tych starych grzdyli, tak po dziewięćdziesiąt lat każdy, złapało się za mnie tymi trzęsącymi starymi grabkami, a mnie jakby zemdliło od woni tej starości zaśmiardłej i chorób wszelakich, zionącej od tych na wpół zdechłych mudaków. Ten od krystalografii dobrał się już do mnie i zaczął mi ładować w ryja takie drobne i słabiutkie szturganka, więc ja pytałem się wyrwać i uciec, ale te starychowskie łapska, co mnie dzierżały, były mocniejsze niż się spodziewałem. A potem inne chryki przykusztykały od gazet, aby też od siebie dołożyć Niżej Podpisanemu. Wykrzykiwali takie rzeczy jak: — Zatłuc go, stratować go, aby żywy nie uszedł, wybić mu zęby! — i cały ten szajs: i już było mi jasne, o co chodzi. To starość dorwała się do młodości, ot co. A niektórzy z nich powtarzali: — Biedny stary Jack, o mało nie zabił biednego Jacka, to on, właśnie ten bydlak! — i tak dalej, jakby to się wczoraj hapnęło. Bo dla nich to chyba wczoraj. I teraz już całe morze śmierdzących i śliniących się brudnych próchniaków usiłowało jakby dobrać się do mnie tymi wątłymi grabkami i starymi, zrogowaciałymi pazurkami, zgiełcząc i dysząc na mnie, a nasz kryształowy pogromszczyk był ciągle najpierwszy, ładując mi szturg i szturg nieprzerywno. A ja bałem się zrobić absolutnie cokolwiek, o braciszkowie, bo już lepiej dostawać taki wycisk niż poczuć się do wymiotu i ten okropny ból, ale z drugiej strony, rozumie się, fakt że i tak odbywa się gwałt wprawił mnie w takie nastrojenie że ten atak mój wygląda jakby zza rogu i tylko patrzy, czy już nie wyprygnąć i dawaj na całego.
Aż pojawił się biblotekarz, taki młodszy, i krzyknął: — Co tu się dzieje? Przestać mi natychmiast! Tu jest czytelnia. — Ale nawet nie zwrócili uwagi. Więc on powiedział: — Dobrze, w takim razie dzwonię na policję.
Więc ja uwrzasnąłem się, a nie myślałem, że mógłbym w życiu coś takiego uczynić:
— Tak tak tak jest, proszę dzwonić, proszę mnie ratować od tych starych wariatów. — Przyuważyłem, że ten biblotekarz się wcale nie pali do udziału w drace i do wybawiania mnie od furii szału i z pazurów tego próchniactwa: wziął i umknął do swojej dyżurki czy gdzie tam był telefon. Teraz już te chryki się strasznie usapały i czułem, że dałbym jednego prztyka i wszyscy by się przewrócili, ale ja pozwalałem, bardzo cierpliwie, żeby mnie trzymały te zgrzybiałe grabki, z zamkniętymi głazami, znosiłem te wątłe poszturgiwania w lico i słyszałem, jak starychowskie zdyszane głosy dają mi po twojamaci takimi słowami jak: — Ty smarkaty bydlaku, ty świnio, chuligan, łobuz, morderca, zabić go i tyle. — Wreszcie dostałem raz tak po nastojaszczy boleśnie w kluf że powiedziałem sobie o kurwa kurwa! i roztworzyłem oczy i targnąłem, aby się im wyrwać, co nie było trudne, braciszkowie, i lu przedarłem się z krzykiem do takiej sieni przed czytelnią. Ale ci starzy mściciele nic tylko za mną, dysząc jakby już mieli powyzdychać, a te szpony zwierzęce aż się im trzęsły, żeby dorwać się do Waszego Przyjaciela i Niżej Podpisanego. Po czym ktoś podciął mi nogi, łubudu! leżę na podłodze i oni mnie kopią, wiem usłyszałem już młode głosy w krzyku: — No już. spokój, spokój! — i wiedziałem, że przyjechało gliniarstwo.
3
Byłem tak jakby zamroczony, o braciszkowie, i nie widziałem za dobrze, ale musiałem tych szpików już na pewno gdzieś spotkać. Tego co mnie podnosił i mówił: — Dobrze już, dobrze, dobrze — prawie przy frontowych drzwiach Publo Biblo to wcale nie znalem, tylko wydał mi się bardzo młody jak na milicyjniaka, ale tamci dwaj tak wyglądali od pleców, że na pewno ich kiedyś widziałem. Siekli tych francowalych staruchów takimi małymi pejczykami siuch i siuch i siuch, dało się poznać, jaka to dla nich uciecha i radocha, przy czym pokrzykiwali: — Na i na, macie, wy niegrzeczne chłopaki. To was nauczy, że nie wolno urządzać rozruchów i naruszać Państwowego Spokoju, wy łotrzyki niedobre, wy. — No i zagonili tych sapiących i zadyszanych i mało nie konających mścicieli przedpotopowych z powrotem do czytelni, a potem się obrócili, obśmiewając się jak z uma szedłszy, i spojrzeli na mnie.
Starszy powiedział:
— No no no no no no no proszę. Kogo ja widzę. Przecież to mały Alex. Tyle czasu nie widu, o mój drużku. Jak leci? — Byłem jak odurzony, mundur i hełm (znaczy się szłom) nie pozwalały dobrze zobaczyć, kto to, chociaż lico i glos były mi doskonale znane. Po czym na drugiego łypnąłem i co do tej mordy, obszczerzonej i głupawej, nie było wątpliwości. Więc jakby zdrętwiały i coraz gorzej drętwiejący apiać i baczniej przyjrzał ja się temu no no no proszącemu. Więc to faktycznie stary szmałojowaty Billyboy, mój prastary wróg. A ten drugi to, rozumie się, Jołop, niegdyś mój drug i także samo wróg tego zatłuszczonego capa Billyboya, obecnie zaś gliniarz w mundurze i szłomie i z batem do utrzymywania porządku. Wyrwało mi się:
— Nie.
— A co, niespodzianka? — i stary Jołop dał się w rechot, który tak horror szoł zapamiętałem: — Chu chu chu.
— Niemożliwe — rzekłem. — To być nie może. Nie wierzę.
— Widzisz na własne ślipka — obszczerzył się Billyboy. — Żadnych zachwostek i bez cudów, chłopcze. Zajęcie w sam raz dla dwóch takich, co doszli do wieku zatrudnienia. Policja.
— Jesteście za młodzi — upierałem się. — Dużo za młodzi. Nie bierze się takich malczyków do gliniarstwa.
— Byli — wkluczył się stary policjant Jołop. Nie mogłem tego przeskoczyć, braciszkowie, naprawdę nie mogłem. — Byli za młodzi, wtenczas, młody mój drużku. A ty przecie od nas byłeś najmłodszy. No i właśnie jesteśmy.
— Wciąż nie mogę uwierzyć — powtórzyłem. Po czym Billyboy, ten poli mili cyjniak Billyboy, co go nie umiałem przeskoczyć, odezwał się do młodszego niż on gliniarczyka, co mnie dalsze a nieprzerywno dzierżał, i tego już nie chwyciłem:
— Chyba większy będzie pożytek, Rex. jak z nim pójdziemy na skrót. Chłopcy to chłopcy i tyle, wiecznie to samo. Nie warto wpuszczać się w karauł i cala tę rutynę. Znowu te jego sztuczki, my je znamy na pamięć, choć ty, oczywiście, ich nie możesz pamiętać. Rzucił się na bezbronnych starców i oni działali w obronie własnej. Ale prawo każe nam coś z tym zrobić.
— Jak to? — spytałem nie wierząc własnym uszom. — Przecież to oni rzucili się na mnie, braciszkowie. Nie jesteście po ich stronie i nie możecie. Ty zwłaszcza nie możesz, Jołop. To ustroił taki jeden chryk, z którym obaj raz pofiglowaliśmy za dawnych czasów, i teraz po tak długim czasie próbował się na mnie ciut i po niemnożku odegrać.
— Masz recht, że po tak długim czasie — odkazał mi Jołop. — Już tak horror szoł tych czasów nie pamiętam. A poza tym nie mów na mnie Jołop. Mów do mnie panie konstablu.
— Ale trochę się jednak pamięta kiwał raz po raz głową Billyboy. Nie był już po prawdzie taki tłusty. — Małych a niegrzecznych malczyków, takich prędkich w miganiu brzytwą, mamy obowiązek utrzymać w karbach. — I złapali mnie w taki fest uchwyt i poniekąd wywlekli z Publo Bibloleki. Przed budynkiem czekał glinowóz i za szafiora był ten co go wołali Rex. Poszturgali mnie i wpichnęli na tył glinowozu, a ja nie mogłem się pozbyć wpieczatlenia, że faktycznie to żart i że Jołop siejczas że i tak zdejmie szłom ze łba i zrobi chu chu chu chu. Ale nie zrobił. Odezwałem się, próbując opanować rosnący we wnętrzu strach:
— A stary Pietia, co stało się z Petem? I żałosna to sprawa z Żorżykiem — ciągnę. — Opowiadano mi.
— Pete, ach tak, Pete — powiada Jołop. — Jakbym sobie przypominał to imię. — Tu przyuważyłem, że wyjeżdżamy z miasta. Wobec tego pytam się ich:
— A dokąd my jedziemy?
Billyboy odwrócił się z przedniego siedzenia i odkazał mi: — Jeszcze nie ciemno. Mała przejażdżka na wieś, gdzie wszystko zimowe nagie i bezlistne, ale jakże bezludno i pięknie. To nie jest horror szoł, przynajmniej nie zawsze, ażeby wpychle w mieście za dużo widzieli z naszych karalnych skrótów. Bo ulice po różnemu utrzymywać należy w czystości.