— Trochę to nas oszołomiło, synu. Należało zawiadomić nas, że się pojawisz. Uważaliśmy, że jeszcze upłynie co najmniej pięć albo sześć lat, zanim cię wypuszczą. Co nie znaczy — dobawil, a wyrzekł to całkiem ponuro — aby nam nie było bardzo przyjemnie znów cię zobaczyć i to już na wolności.
— A to kto jest? — powiadam. — Dlaczego się nie odzywa? Co tu się dzieje?
— To jest Joe — odkazała maty. — On tu mieszka. Lokator. — I znów poleciała: — Oj, Boże Boże Boże.
— Ty — przemówił ten Joe. Wiem o tobie wszystko, mój chłopcze. Co zrobiłeś i jak serce złamałeś twoim biednym, zrozpaczonym rodzicom. No i wróciłeś, co? żeby znów im życie zamienić w piekło, tak? Ale po moim trupie, bo już dla nich jestem bardziej syn niż lokator. — Prawie bym się w głos obśmiał, gdyby nie to, że przez ten razdraz już mi się zaczęło zbierać na wymiot, kiedy ujrzałem, jak ten mudak w latach na oko prawie identiko jak moi ef i em stara się jakby po synowsku opiekuńczym ramieniem otoczyć moją zapłakaną maciochę, o braciszkowie.
— Tak — powiadam. I o mało sam bym załamawszy się nie padł zalany łzami. — Więc to tak. No, to daję ci całe pięć długich minut na wypieprzenie całego twego barachła zafajdanego won z mojego pokoju. — I prygnąłem do tego pokoju, a on był ciut za powolny, aby mnie zatrzymać. Jak rozpachnąłem drzwi, serce mi upadło aż na dywan, bo zobaczyłem, że to w ogóle już nie moja izbuszka, o braciszkowie moi. Żadnych flag i proporczyków na ścianach i ten mudak na ich miejsce pozawieszał zdjęcia bokserów, a jedno zbiorowe, jakby drużyna usadziła się grzeczniutko rączki założywszy i srebrna przed nimi tarcza. A później zobaczyłem, czego jeszcze brakuje. Moje stereo znikło i szafa z płytami też, i mój skarbczyk zakluczony, gdzie trzymałem spirtne i do ćpania maraset, i dwie czyste aż błyszczące strzykawki. — Coś tu wyprawiało się parszywie i po brudacku — wrzasnąłem. — A gdzie moje własne osobiste barachło, co z nim ustroiłeś, ty skur wy bladku? — Tak zwróciłem się do tego Joe, ale odpowiedział mi ojczyk:
— Wszystko to zabrała, synu, policja. Bo te nowe przepisy, wiesz, rekompensata dla ofiar.
Było mi już okrutnie ciężko nie pochorować się okropnie, ale baszka mnie rozbolała użasno i w pysku tak mi zaschło, że musiałem bystro po ciąg z flaszki mleka na stole i ten Joe się odezwał: — Wychowanie. Tak świnia robi. — A ja powiedziałem:
— Przecież ona umarła. Nie żyje.
— Ale koty — rzekł jakby pieczalno mój starzyk — zostały się bez opieki, zanim odczytano jej testament, więc przyszło się im wynająć kogoś, żeby je karmił. Więc policja sprzedała na opłacenie tej opieki wszystkie twoje rzeczy, ubrania i w ogóle. Takie jest prawo, synu. Ale ty nigdy się za bardzo nie troszczyłeś o prawo.
Musiałem usiąść, a ten Joe się odezwał: — Pytaj się czy można, zanim usiądziesz, ty niewychowany mały świntuchu — na co ja bystro mu się odgryzłem: — Zawrzyj no ten brudny tłusty loch, ty — i już brało mi się na mdłości. Więc postarawszy się dla zdrowia umiar zachować i uśmiech przemówiłem: — No dobrze, to jest mój pokój, nie da się zaprzeczyć. I tu jest mój dom. Co wy w tej sytuacji, moi drodzy ef i em, proponujecie? — A ci tylko patrzyli jak te ponuraki, maciocha się trochę trzęsła, lico miała do imentu w krechy i mokre od łez, w końcu facio mój się odezwał:
— Trzeba wszystko to rozważyć, synu. Nie możemy go, chyba rozumiesz? tak po prostu wziąć i wyrzucić. Bo widzisz, Joe pracuje tu na kontrakcie, ma robotę, jeszcze dwa lata i myśmy się z nirn umówili, nieprawda, Joe? No bo widzisz, synu, myśleliśmy, że ty jeszcze długo posiedzisz i ten pokój będzie stał bez użytku. — Trochę był zawstydzony, to się dało widzieć po ryju. Więc tylko się ułybnąłem i przytaknąłem jakby ze słowami:
— Wsio widno. Przywykli wy mieć trochę spoko i przywykli brać ekstra te ciut kasabubu. Tak to bywa. A wasz synek to był straszny kłopot i nic poza tym. — No i wtedy, wierzcie mi braciszkowie albo całujta mnie w rzopsko, tak jakby rozpłakałem się, okrutnie się użaliwszy nad sobą.
A mój tato na to:
— Bo widzisz, synu, Joe zapłacił już za następny miesiąc. To znaczy, że co byśmy nie zrobili w przyszłości, teraz nie możemy żądać, aby się wyniósł, prawda, Joe?
A ten Joe na to:
— Ja muszę troszczyć się o was oboje, bo jesteście dla mnie jak rodzony ojciec i matka. Czy to byłoby sprawiedliwe i fer, żebym ja odszedł i powierzył was czułej trosce tego smarkatego potwora, co nigdy dla was nie był jak prawdziwy syn? Teraz się pobeczał, ale wszystko to lipa i udawanie. A niech idzie i wynajmie sobie gdzieś pokój. Niech się nauczy, jak źle postępował i że taki zepsuty chłopiec jak on nie zasłużył sobie na tak dobrą mamusię i tatusia, jakich posiadał.
— W porządku — odezwałem się wstając i wciąż cały jakby zapłakany. — Teraz wiem, jak sprawy się przedstawiają. Nikt już nie chce mnie i nie kocha. Cierpiałem ja i cierpiałem i cierpiałem i wszyscy pragną, abym jeszcze pocierpiał. Pewnie! pewnie!
— Ty innym kazałeś cierpieć — odrzekł mi Joe. — Sprawiedliwie będzie, jak naprawdę pocierpisz. Dowiedziałem się o wszystkim, coś ty wyprawiał, jak siedzieliśmy tu wieczorami w rodzinnym kółku przy tym stole i aż strach było tego słuchać. Nieraz to mnie omal że nie zemdliło.
— Chciałbym znaleźć się — powiedziałem — znowu w więzieniu. W tej starej kochanej Wupie. Już idę — powiedziałem — i nie zobaczycie mnie więcej. Poszukam sobie własnej drogi, dziękuję. A wy miejcie to na sumieniu.
— Nie traktuj tego w ten sposób — odezwał się ojczyk, a maciocha robiła tylko bu hu huuu! z mordą wykrzywioną i hadką na wygląd, a ten Joe znowu ją objął, poklepywał i robił w kółko no no no całkiem po duracku. A ja do drzwi potykając się i wyszedłem, porzuciwszy ich na pastwę tej okrutnej winy, o braciszkowie.
2
Szagałem ja braciszkowie ulicą, jakby donikąd, odziany w ten dawniejszy ciuch nocny, ludzie się wytrzeszczali na niego jak szedłem i do tego trzęsło mnie, bo dzień suka zimowy, i chciałem tylko jak najdalej być od wszystkiego i żebym już o niczym w ogóle nie potrzebował myśleć. Skoczyłem w bas do Centrum i cofnąłem się na Taylor Place i oto mój butik z nagraniami, zwany MELODIA, który zaszczycałem dając mu łaskawie zarobić, o braciszkowie, i z wyglądu był ten co zawsze i jak wszedłem, spodziewałem się że będzie tam stary Andy, ten łysy i bardzo chudoszczawy, uczynny, malutki drewniak, u którego dawniej kupowałem tak mnogo płyt. A tam śladu nie zostało po Andym, braciszkowie, tylko skrzyk i wrzask nastolatek (czyli małolatów i małolatek) osłuchujących jakieś nowe pop chłam piosneczki koszmarne i do tego tańczących, a sprzedawczyk sam prawie że nastolatek trzaskał kostkami u rąk i obśmiewał się jak z uma szedłszy. Więc ja przystąpiłem i czekam, aby raczył mnie zauważyć, a potem zwracam się do niego:
— Chciałbym usłyszeć na płycie Mozarta Nr 40. — Dlaczego mi to akurat przyszło do łba, nie wiem, ale przyszło. A ten sprzedawczyk zapytuje mnie:
— A czego czterdziesty, przyjacielu?
Więc odparłem: — Symfonii. To znaczy Symfonia G-moll Numer Czterdziesty.
— Uuu — zrobił jeden z tańczących małolatów, chłopczyna z kudłami na całych ślepkach — symfonia. A nie rym cym cymfonia? On szuka bim bam bonii.
Czułem jak mnie ogarnia razdraz i musiałem się tego wystrzegać, więc ułybnąłem się do tego szczyla, co przejął interes po Andym, i do całego tłumu fikających i drących się małolatów. A ten członio powiada: — Wejdź do tej kabinki, przyjacielu, to ja coś ci tam puszczę.
Wlazłem ja do malutkiego pudełka, gdzie można przesłuchać nagrania, co chcesz kupić, a ten mi nastawia płytę, ale nie Mozarta Czterdziestą, tylko Praską — widno złapał tego Mozarta, byle co mu z półki wpadło pod rękę — i na to poczułbym się już po nastojaszczy razdraz i miałbym się pilnować, żeby nie dopadły mnie bóle i mdłości tylko że na śmierć zabyłem o czymś, co też powinienem pamiętać i teraz już chciało mi się normalnie zdechnąć. Mianowicie że ci kurwa weteryniarze tak urządzili, ażebym przy każdej muzyce, która daje mi się wołnować, dostawał tych bólów i mdłości, zupełnie jakbym oglądał albo chciał popelnić gwałt. A wszystko dlatego, że w tych filmach z ultra kuku była podłożona muzyka. Najbardziej mi zapadł ten potworny film o Nazich z finałem Piątej Symfonii Beethovena. A tu się zrobił koszmar z cudownego Mozarta. Wypadłem z butiku przy gromkim rechocie tych nastolątek i jak sprzedawczyk wykrzykiwał za mną: — Ej ej ej! — Ale nie zwracałem uwagi na nic i polazłem potykając się, prawie jak ślepy, przez jezdnię i za róg do starej mołoczni Pod Krową.