Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Dziewiąta — rzekłem. — Niezrównana Dziewiąta.

I poszła Dziewiąta, o braciszkowie moi. Tamci się zaczęli grzecznie, cicho i spoko wygrużać, a ja leżałem z zamkniętymi oczyma, słuszając tej przewoschodnej muzyki. — Dobry, dobry chłopiec — powiedział Mini Wnętrz i poklepawszy mnie w pleczo też się wyniósł. Tylko jeden członio, zostawszy, powiedział mi: Proszę się tu podpisać. — Uchyliłem powiek na tyle, żeby podpisać, nie wiedząc, o braciszkowie moi, co podpisuje i nawet się tym nie interesując. Po czym zostawili mnie już samego z tą przecudowną Dziewiątą Ludwika Van.

Och, co za wspanialstwo i niam niam niam. Jak zaczęło się Scherzo to już widziałem tak dokładnie samego siebie, jak biegnę i biegnę jakby na oczeń leciutkich i tajemniczych nogach, robiąc moją brzytwą do gdryk ciach ciach po całej mordzie wrzeszczącemu światu. A przede mną jeszcze była ta część powolna i ta wunder bar ostatnia śpiewająca. Byłem wyleczony jak trza.

7

— To co teraz, ha?

Byłem ja, Wasz Pokorny a Piszący Te Słowa, i trzech moich kumpli, to znaczy Len, Rick i Bycho, a Bycho zwał się Bycho z powodu że miał to gromadne grube szyjsko i takie na balszoj gromkie głosiszcze, kak raz budź to wielki jakiś gromadny byk ryczał boouuuuu. Siedzieli my w Barze Krowa zastanawiając się, co zrobić z tak pięknie rozpoczętym, a wieczór był chujnia mrok ziąb zima sukin kot choć suchy. Wszędzie krugom jakieś wpychle już dobrze na haju od tego co plus welocet i syntemesk i drenkrom, i jeszcze taki siaki maraset, co cię wynosił poza ten niecharoszy nastojaszczy świat do takiego kraju, gdzie idzie zobaczyć Pana Boga i Wsiech Jego Aniołów i Świętych w lewym buciorze i do tego rozbłyski prysk i bryzg na całe mózgłowie. A doiliśmy stare mleczko z żyletami w środku, tak się u nas mówiło, żeby się naostrzyć i być gotów na niemnożko tego brudnego, co to dwadzieścia w jedno, ale znacie już ten cały razkaz.

Wszyscy byliśmy jak z żurnała wycięci, to znaczy według tamtej mody oderżnięci, w bardzo szerokie sztany i bardzo luźne czarne połyskliwe skórzane jakby kubraki na rozpiętą koszule, z takim jakby szalikiem wetkniętym pod szyją. I był tagda sam szczyt mody, żeby se dać starą brzytwą po głowie, tak że baszka była ciut nie sawsiem łysa i tylko z włosami po bokach. Ale na starych nożyskach wciąż to samo: te buty po nastojaszczy horror szoł wielkie i gromadne w sam raz żeby mordę wkopać do środka.

— To co teraz, ha?

Byłem jakby najstarszy w naszej czwórce i wsie patrzyli na mnie jak na wożatego, ale dostawałem nieraz takiej przydumki, że Bychowi już łazi po czaszce, czy aby nie przechwycić, niby że taki gromadny w sobie i że ten głos gromki wydobywa się z niego, kiedy wkroczy na wojenną ścieżkę. Ale pomysły, o braciszkowie moi, to szły zawsze od Niżej Podpisanego: no i w dodatku liczyło się, że ja byłem ten sławny i miałem swoje zdjęcia i artykuły o mnie w żurnałach i cały ten szajs. A do tego miałem też najlepszą robotę z naszej czwórki, niby w tym Centralnym Archiwum Narodowym jako spec od muzyki przy gramopłytach i za to całkiem horror szoł kasabubu połuczałem co tydzień do karmana i jeszcze na boczku mnogo mnogo fajniutkich płyt dla samiutkiego siebie za bezdurno.

Tego wieczora w mołoczni Pod Krową był cały tłum normalnie mużyków i psioch i dziuszek i małyszów, a wszystko śmiejaszcze i dudlące, i przez ten szumny bałach i bełkot tych, co już w trakcie na orbicie, z tym ich: — Gropsze pychnie tu pad fallikniego i roba czmuch we prąg zabiczupełni prze trupajcach! — i przez cały ten szajs przebijał się jakiś dysko pop na stereo i to był Ned Achimota śpiewający: Ten dzień, oj, ten dzień! Przy barze siedziały trzy dziule oderżnięte w sam wierch mody nastolowatej, znaczy się, długie nie uczesane włosy wykraszone na biało i sztuczny cyc wysterczony na metr albo więcej, i uch uch jakie obcisłe spódniczki, krótkie, a pod nimi wsio białe i aż pieniące się, i Bycho wciąż powtarzał: — Ej, posunęli by my w to, we trzech. Staremu Lenowi nic zależy. Niech się stary Len obszcza ze swoim Bogiem. — A Len tylko powtarzał: — Jaja że ci śmaja. Gdzie ten duch? że wsie za jednego i jeden za wsiech, no gdzie, bojku? — Nagle poczułem się oczeń oczeń ustawszy i równocześnie pełen jakby takiej łaskotliwej energii, więc powiedziałem:

— Aut aut aut aut raus.

— Raus a dokąd? — zapytał Rick z mordą jak u żaby.

— A tak normalnie luknąć, co się hapnie na tym ogromnym świecie — odparłem. Ale w rzeczy samej, o braciszkowie, czułem się po nastojaszczy znudzony i jakoś tak beznadziejnie, a to czustwo nieraz mnie zaskakiwało w tych dniach. Więc odwróciłem się do jakiegoś członia, co siedział koło mnie na tej długiej pluszowej ławie, ciągnącej się u ścian krugom po całej mołoczni, do tego, znaczy się, członia, co tak bulgotał na cyku, i piąchnąłem go tak oczeń bystro ech ech ech w brzucho. Ale on daże nie poczuł, braciszkowie, i dalej bulgotał swoje: — Przeto jak cnototo pod prę gdzież na kłamaszcie i po popkormaku? — Więc my raz i wytoczyli się w tę wielką zimową noc. I.dawaj po Marghanita Road, a że patrole mili poli cyjne dużo się tam nie udzielały, więc natrafiwszy my na starego chryka, co jak raz wracał z kiosku wyszedłszy po gazetę, bałaknąlem ja do naszego Bycha: — No, fajno fajn, Bychu bojku! wolnoć, jeśli chuć po temu czując i łakniesz. — W tych czasach już coraz to częściej wydawałem tylko rozkazy i z boku się przyglądałem, jak oni je wykonują. Tak i tu Bycho wziął mu ładować uch uch uch, a tamci dwaj go podcięli, aż ruchnął, i kopali go cha cha śmiejaszczy leżącego, a potem dali mu odpełznąć damoj, tam gdzie mieszkał, tak jakby skowytającemu sobie cichutko.

Bycho powiedział:

— Może by tak czegoś stakanczyk niam niam na rozgrzewkę, o mój Alexie? — Bo niedaleko mieliśmy do Księcia Nowego Jorku. Tamci dwaj kiwnęli że tak tak tak! ale wszyscy łypiąc na mnie, czy będzie zgoda. Więc ja też kiwnąłem i poszliśmy. W tym ujutnym zakątku wysiadywały stare psiochy czyli pudernice, czyli babulki, co nawierno pamiętacie, jak mówiłem o nich na początku, i zaczęły to swoje: — Dobry wieczór, chłopcy, niech was Bóg błogosławi, chłopcy, jesteście najlepsi na świecie, tak jest, chłopcy! — wyczekując, kiedy od nas usłyszą: — To co sobie każemy, dziewuszki? — Bycho dał na dzwonek i wszedł kelner, trąc sobie łapska o szajsowaty fartuch. — Dziengi na stół, drużkowie! — zagaił Bycho, wygarniając brzdęk brzdęk i truru ru swój stosik monałizy. — Po Szkocie dla nas i toże dla tych starych babuszek, no nie?

A ja na to:

— Ech, do diabła! Same niech kupią. — Nie wiedziałem, co jest, ale ostatnio taki się zrobiłem płoch i niecharosz. Dostałem takiej przydumki, jakby łapczywej chuci, że schowam to całe kasabubu dla siebie, jak gdybym na coś zbierał.

A na to Bycho:

— Co jest, braciszku? Co naszło starego Alexa?

— Ech, do diabła — powiadam. — Nie wiem. A bo ja wiem. To jest, że mi się odniechciało wyrzucać moje ciężko zarobione kasabubu. Oto co jest.

— Zarobione? — powiada Rick. — Zarobione? Tego się nie zarabia, stary drużku, chyba ty wiesz najlepiej. Bierze się i tyle, po prostu bierze, ot tak. — I jak dał się gromko w śmiejaszczy rechot, zobaczyłem, że ma parę kafli w mordzie nie tak za bardzo horror szoł.

— Ach — bałaknąłem trza pomyśleć. — Ale widząc, jak te babulki palą się, żeby sobie chlapnąć spirtnego za bezdurno, wzruszyłem pleczami no i też wygarnąłem swoje dziengi z karmanu w sztanach, bilon i papierki, wszystko zmieszane, i pizgnąłem to brzdęk chrzęst na stół.

— Dla wszystkich obecnych po szkocie, służę! — powiedział kelner. A ja czegoś odkazałem:

— Nie, chłopie, dla mnie piwko, małe.

Tutaj Len się wciął:

— Na to bym nie poleciał — i zaczyna mi przykładać graby do czaszki, niby taka zgrywa, że mam gorączkę. Ale ja na niego warknąłem jak psiuk, żeby odstał natychmiast. — Dobrze już, dobrze, drużku — margnął. — Tyś zaiste powiedział. Ale Bycho zagapił się, rozpachnąwszy usto, na coś wydobytego przeze mnie z karmana razem z dziengami, które szwyrgnąłem na stół.

37
{"b":"107232","o":1}