Jak ostatnia część szła po raz drugi z całym tym gromem i krzykiem że Frojda Frojda Frojda, to te dwie dycholatki już wcale nie były wielkie damy i wyrafino. Tak jakby się obudziły od tego, co im się robi w te małe osóbki, i że chcą do domu i że jestem ta wściekła bestia. A wyglądały jak po wielkim zrażaniu się, no i faktycznie były, całe obite i spuchnięte na ryju. Trudno, jak się nie idzie do szkoły, to trza się inaczej pouczyć. No i właśnie nauczyły się. A teraz krzyczały i robiły o! o! o! wciągając na siebie ciuszki, i ciupciały mnie tymi piąsteczkami, a ja leżałem rozwalony, brudny i goły na tym wyrku, zrypany i spluty. Ta mała Sonietta krzyczała: — Podłe zwierzę i bestia! Wstrętna ohyda! — Więc dałem im pozbierać swoje barachlo i spłynąć, i zrobiły to, jęcząc, że powinny się mną zająć polucyjniaki i cały ten szajs. No i podrałowały w dół po schodach, a ja odpłynąłem w kimono, ciągle przy tym Frojda Frojda Frojda Frojda na całego w grzmocie i wrzasku.
5
A faktycznie tak wyszło, że zbudziłem się późno (koło siódmej trzydzieści na moim zegarku) i pokazało się, że to nie było rozumne. Zrazu widać, jak wszystko liczy się na tym niecharoszym świecie. W try miga pajmiosz, jak jedno prowadzi do drugiego. Recht recht recht. Moje stereo już nie zasuwało że Radość i że Uścisk Uścisk Wam Miliony, więc ktoś je musiał wykluczyć, czyli że ojczyk albo maciocha, oboje teraz dawszy się odliczno słyszeć w bywalni (to znaczy stołowej) i sądząc po tym brzęk brzęk talerzy i siorb siorb czaju ze stakanów, siedzący przy swoim wymęczonym żarciu po całym dniu pracolenia on w tej farbami a ona w magazynie. Bidne chryki. Pieczalne drewniaki. Włożyłem podom i wyjrzałem do nich, przebrany za kochającego jedynaka.
— Cześ cześ cześ — zagaiłem. — Odpuściłem se ten dzionek i już mi git. Teraz mogę iść na wieczór popracolić, żeby ciut zarabotać. — Bo w tym czasie oni dowierzali, albo tak mówili, że ja się tym zajmuję. — Mniam niam, maćku! A mogę tego dostać? — To był taki jak gdyby paj w mrożonce, który ona rozmroz i potem odgrzała nie wyglądał zbyt apetycznie, ale wypadało to skazać. Facio łypnął na mnie tak jakby podejrzliwie i nie za oczeń mu coś ponrawiwszy się, ale milczał, bo już wiedział że morda i ani gu gu, a maciocha dała się w taki ustawszy jakby śmieszek, co to synu jedyny owocu mego żywota i te pe. Wytańczyłem ja do łazienki i dałem se bardzo skory prysk na całego, czując się brudny i klejaszczy, a potem do nory i w ciuch na wieczór. Po czym już świecący się, uczesany, wyszczotko i git galant z kiciorem, przysiadłem na kusoczek paju. Ojczyk zagaił:
— Nie żebym się chciał wtrącać, synu, ale właściwie gdzie ty chodzisz wieczorami do pracy?
— Ooch — żwyknąłem z pełnej gęby — różnie, tak pomagam i w ogóle. Tu i tam, jak się hapnie. — I pogłaziwszy mu tak szmucyk prosto w ślepia, jakby mówiąc, że niech uważa co jest jego brocha, a co moja to moja. — O pieniądze nigdy nie proszę, recht? Na łachy ani też na ubaw, nikagda, co? No to czego się rozpytywać?
Facio od razu grzeczniulko bubeł w kubeł. — Przepraszam, synu — powiada. — Tylko tak się czasami martwię. Czasem mi się coś przyśni. Możesz się z tego śmiać, ale mimo wszystko coś w tych snach jest. Zeszłej nocy przyśniłeś mi się i bardzo mi się ten sen nie podobał.
— O? — Teraz mię zainteresował, że tak śni o mnie. I lak mi się przywidziało, że ja chyba też miałem jakiś sen, ale nie mogłem go tak naisto wspomnieć. — No no? — zapytałem przestawszy żwykać tego klejącego się paja.
— To było jak żywe — powiedział facio. — Widziałem, jak leżysz na ulicy, a inni chłopcy cię biją. Wyglądali jak ci chłopcy, z którymi się zadawałeś, zanim cię skierowano ostatni raz do szkoły poprawczej.
— Tak? — Ześmiałem się z tego w środku, że mój ojczyk dowierza, że ja się faktycznie naprostowałem, albo stara się dowierzać w to, ze dowierza. I tu przypomniałem sobie mój drzym, co go miałem dziś rano, jak Georgie wydaje te generalskie rozkazy, a stary Jołop się obśmiewa bez zębów i siepie batem. Ale mówiono mi, że w snach to idzie na odwrót. — Nie martw się o twego syna jednorodzonego i dziedzica, o mój zaprawdę ojcze! — rzekłem. — Zbądź się trwóg. On wżdy poradziech sobie zdoli albowiem.
— A ty — snuje mój ojczyk — leżałeś całkiem bezradny we krwi i nie mogłeś się bronić. -To już było na huzia i na odwrót, więc apiać się w sobie po cichu z lekka obszczerzyłem, po czym wygrzebałem wsie dziengi z karmanów i dźwięknąlem je na zaświniony od sosów obrus.
— Na tu, faćku — powiadam — niewiele tego. Tyle co zarabotałem przeszłej nocy. Może starczy na jeszcze jednego szkota dla ciebie i maćki gdzieś w miłym zaciszu.
— Dziękuję, synu — odpowiedział. — Ale my teraz niedużo wychodzimy. Boimy się za dużo wychodzić, kiedy tak się zrobiło na ulicy. Ci młodzi chuliganie i tym podobne. Ale dziękuję ci. Jutro przyniosę jej za to jakąś butelczynę. — I zgarnął te nieuczciwie nabyte golce do karmanu w sztanach, bo mać zmywała jak raz posudę w kuchni. A ja wybyłem, cały krugom w kochających ułybkach.
Jak znalazłem się po schodach na dole budynku, to się nieco zdziwiłem. A nawet więcej. Bo stanąłem z japą szeroko rozpachniętą jakby mi ziewak w rozdziaw zaskoczył. Oni przyszli mnie spotkać. Czekali koło pogryzmolonego na gęsto municypalnego malowidła nagiej godności trudu, gołoguzych mużyków i psioch z powagą u kół napędowych przemysłu, jak już mówiłem, z całym tym szajsem wypisanym z ich ust przez niegrzecznych malczyków. Jołop miał wieli gruby śryk z czarnej farby tłuszczowej i gwazdrał nim brudne słowa, duże i na balszoj, po naszym fresku municypalnym i jak to Jołop dawał ten swój rechot — łuuu hu hu hu! — zatrudniając się tym. Ale obrócił się, jak Georgie i Pete dali mi stary cześ prywiet, oba w błysk błysk ukazując po drużeski kafle, i trąbnął: On jest, on przybywszy, ura! — i puścił się w kilka niełowkich piruetów.
— Już martwiliśmy się — powiada Georgie. — My tam czekamy i doimy se mleczko na brzytwach, a ciebie może to czy tamto oskorbiło, no to wpadli my do twojej katedry. Tak to rychtyk i było, Pietia, recht?
— Ano ja że recht! — mówi Pete.
— Prze pieprzę praszam — powiedziałem ostrożno. — Baszka mnie ciut poboliwała i musiałem przekimać. Nie zbudzili mnie jak przykazałem. Ale więc jesteśmy w kupie i gotowi połuczyć, co ta stara noc nam przyniesie, tak? — Jak gdyby przejąłem to: tak? od P. R. Deltoida, mojego post kurwatora. Aż dziwne.
— To przykre, że cię bolało — wstawia Żorżyk, tak niby że oczeń troskliwie. — Może za dużo nadużywasz tej baszki, co? Na to rozkazywanie i dyscyplinę i te pe. A na pewno już ból ci przeszedł? A na pewno ci nie lepiej wleźć abratno do wyrka? — I wszyscy się z lekka obśmiali.
— Nu pagadi — odkazałem. — Lepiej zróbmy z tym na glanc porządek. Ten sarkazm, jeśli mi to wolno tak nazwać, nie przystaje do was, o drużkowie wy moi. Możeście wy ustroili za moimi plecami jakiś drobny a cichy bałach, takie sobie ciut małych zgrywoszutek i tym podobne. Jako wasz kumpel i wożaty chyba mam recht wiedzieć, co jest grane, nie? No więc Jołop, co wróży ten twój gromadny koński rozdziaw na ryju? — Bo Jołop miał uścisko rozpachnięte w taki jakby z uma szedłszy bez głosu rechot. Na to w try miga włączył się Georgie:
— No dobra, będzie tego przystawania do Jołopa, braciszku. To jedna rzecz z nowego układu.
— Z nowego układu? — ja mu na to. — Co za mowa o nowym układzie? Tu nawierno był jakiś gromadny bałach i kwacz za moimi uśpionymi plecami. Niech ja więcej usłyszę. — I tak jakby założywszy graby oparłem się udobno do słuchania o potrzaskaną poręcz, ciągle jeszcze stojąc wyżej od nich, tych moich niby to drugów, na trzecim schodku.
— Bez urazy, Alex — rzekł Pete — ale chcieliśmy tak coś więcej demokratycznie. A nie że ty cały czas mówisz, co robić a czego nie. Tylko bez urazy.
Georgie wmieszał się: — Uraza czy nie uraza, to tu ni pry czom. Chodzi o to, komu tu przychodzą pomysły. Jakie on miał pomysły? — I wyślepiał się tak na mnie czelno i na całego. Wszystko to malutkie piwko i tyle tego, jak ostatniej nocy. A my dorastamy, braciszki.