I znów się odwrócił do przodu.
— Nu pagadi — odkazałem. — Co za kwacz? Po prostu nie chwytam. Dawne czasy to umarłe i przeszłe czasy. Czego narobiłem w przeszłości, za to poniosłem karę. Wyleczono mnie.
— Czytali nam o tym — zgodził się Jołop. — Szef nam czytał. Mówi że to doskonały sposób.
— Czytali — odbałaknąłem ciut zło i jechidno. — Ciągle taki z ciebie jołop, że sam nie przeczytasz, braciszku?
— Och nieee — odkazał mi Jołop tak oczeń miło i jakby z ubolewaniem. — Tak ze mną nie idzie rozmawiać. Było i już nie jest, mój drużku. — I jak mi przydziarmażył w kluf, aż cała ta jucha czerwo czerwona puściła się kap kap kap.
— Nikagda i ani krzty zaufania — stwierdziłem z goryczą, rozmazując tę juchę łapskiem. — Zawsze mi przychodziło z wami sam na samo gwałt i adzinoko.
— Tu będzie w sam raz — powiedział Billyboy. Teraz już byli my na okrainach miasta, po prostu wiocha i tylko łyse drzewa i kiedy niekiedy gdzieś jakiś ćwierk, i furkot jakiejś maszyny rolniczej w oddaleniu. Zmrok robił się już zupełny, jak to normalnie w środku zimy. Nigdzie żywej duszy, ludzkiej ani zwierzęcej. Tylko my we czterech. — Wyskakuj, Alex bojku — rozkazał Jołop. — Nic wielkiego. Taka sobie wersja skrócona.
Oni zasuwali a ten szafior tylko siedział za kółkiem, palił ryjka i czytał se małą książeczkę. Żeby dojrzeć, miał wkluczone światełko. Nie zwracał uwagi, co tam Billyboy i Jołop robią Niżej Podpisanemu. A co mi robili, mniejsza o to, w każdym razie tak jakby sapanie i du du du łomot na tle furkoczących maszyn rolniczych i ćwir ćwir ćwirkania w gołych (czyli łysych) gałęziach. W samochodzie pokazywał się pod lampką dymek oddechu i ten tam gliniarczyk spokojniutko przewracał sobie kartki. A ci przez cały czas pracowali nade mną, braciszkowie. Wreszcie Billyboy albo Jołop, nie umiem powiedzieć, odezwał się: — Myślę, że to by było na tyle, drużku, nie uważasz? — I dali mi na pożegnanie każdy jeszcze po razie w mordę i wykopyrtnąłem się i tak już zostałem na trawie. Był ziąb ale ja nie czułem zimna. A ci otrzepali łapska i założyli z powrotem szłomy na łeb i kurtki, bo je zdjęli, a następnie wsiedli do samochodu. — Zobaczymy się znów przy okazji, Alex — odezwał się Billyboy, a Jołop dał normalnie swój szutniacki rechot. Szafior doczytał stronę do końca i schował książkę, zapalił i odjechali do miasta. Mój były drug i mój były wróg machali na pożegnanie. A ja leżałem podziargany i zeszmacony.
Więcej nie mogłem.
Po jakimś czasie dopiero mnie rozbolało, a potem deszcz rozpadał się, taki lodowaty. Żadnych ludzi nie było widać, ani domu, gdzie by świeciło się. Dokąd ja mam iśćf nie mający domu i w karmanach ledwie parę kopiejek? Popłakawszy sobie bu hu hu huuu wstałem jakoś i poszagałem.
4
Do domciu, do domciu tęskniłem, do domciu, i faktycznie do DOMCIU trafiłem, o braciszkowie. Szedłem ja przez mrok i nie w stronę miasta, tylko tam, skąd było słychać ten szum jakby maszyny rolniczej. I znalazłem się jakby we wsi, co wydała mi się znajoma, ale może wsie (niby że wszystkie) wsie mają ten sam wygląd, zwłaszcza po ciemku. Tu domki stały, tam znów jakaś pijalnia, a całkiem na końcu wsi taka malutka dacza, sawsiem sam na samo gwałt i adzinoko, i dojrzałem nazwę połyskującą na furtce. Tam było napisane DOMCIU. Cały ociekałem tym lodowatym deszczem, więc moje łachy to już był nie szczyt mody, bo wyglądały pieczalno i raczej wzruszająco, bujny mój przepych zamienił się w mokry szajsowaty i rozczochrany kołtun przylepiony do czaszki, cały ryj miałem na pewno w siniakach i krwiakach, a kilka zębów kiwało się luzem, jak ich doruszyłem jęzorem czyli chlipadłem. I na całej płyci byłem obity, obolały i bardzo spragniony, tak że rozdziawiałem co chwila pysk na zimny deszcz, a żołądek mi cały czas burczał grrrr przez to, że od rana już nic nie jadłem, a i wtedy niewiele, o braciszkowie moi.
Skoro już napisano DOMCIU, a nuż ktoś mi tutaj pomoże? Otworzył ja furtkę i jakby ślizgnąwszy się po ścieżce, a deszcz zamieniał się w lód, zapukałem cicho i błagalnie do drzwi. Nikt się nie zjawił, więc postukałem troszkę dłużej i mocniej, i dopiero dało się słyszeć, że ktoś zaszagał do drzwi. Potem drzwi się uchyliły i głos męski zapytał: — Tak? o co chodzi?
— Och — stęknąłem — proszę mi pomóc. Policjanci pobili mnie i porzucili na drodze, żebym umarł. Och, błagam pana o coś do picia i czy mógłbym się zagrzać przy ogniu.
Tagda otworzyły się drzwi na roścież i zobaczyłem w środku jakby ciepły blask i płomienie po trzask trzaskujące. — Wejdź — zaprosił ten członio — kimkolwiek jesteś. Boże ci dopomóż, biedna ofiaro, wejdź i niech ci się przyjrzę. Więc potykając się wszedłem i nie było żadne udawactwo dla sfingu, o braciszkowie, naprawdę zeszmacony byłem i wykończony. Ten poczciwy chryk objął mnie za plecza i wciągnął do pokoju z tym ogniem i natyrlik od razu wiedział ja, gdzie jestem i dlaczego DOMCIU na tej furtce pokazało mi się takie znajome. Patrzyłem ja na tego czlonia i on patrzył się na mnie, tak życzliwie, i teraz już dokładnie go sobie przypomniałem. On zaś mnie natyrlik nie mógł zapamiętać, bo w tamte dni beztroskie ja i moi tak zwani drużkowie zawsze wykonywaliśmy co większe draki, łomot i figle, i zachwat w maskach, a to było naprawdę horror szoł jako przebranie. On był nieduży w średnim wieku, tak ze trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt i miał pingle na klufie. — Usiądź przy ogniu — zagaił — a ja ci przyniosę łyskacza z gorącą wodą. O jej jej, ktoś cię naprawdę pobił. — I obejrzał ze współczuciem mój łeb i ryj.
— Policja — wyjaśniłem. — Ta koszmarna policja.
— Kolejna ofiara — powiedział i tak jakby wzdychnął. — Ofiara nowoczesności. Przyniosę ci tego łyskacza, a później muszę ci trochę opatrzyć te rany. — I poszedł. Rozejrzałem się po tej udobnej małej izbuszce. Teraz były tu ciut nie same książki, kominek i parę krzeseł i jakoś dało się widzieć, że fifa tu żadna nie mieszka. Na stole pisząca maszynka i mnóstwo jakby skotłowanej bumagi no i przypomniałem sobie, że ten członio to pisarz. No tak: MECHANICZNA POMARAŃCZA. Aż dziwne, że to mi utkwiło. Ale nie mogę się zdradzić, bo teraz potrzebuję pomocy i życzliwości. Te okrutne dziobane wybladki w tym zafajdanym białym domu tak mi zrobili, że siejczas konieczna mi jest pomoc i życzliwość: i przymusili mnie, żebym ja sam fundował innym pomoc i życzliwość, jeżeli ktokolwiek zechce je przyjąć.
— Proszę się częstować — zagaił ten członio powracając. Wręczył mi ten gorący i ożywczy stakan do wypicia i od razu poczułem się lepiej, a potem opatrzył mi te rany na pysku. I powiedział: — Teraz weź gorącą kąpiel. Napuszczę ci wannę. A później wszystko mi opowiesz przy dobrej gorącej kolacji, którą przygotuję, kiedy ty będziesz się kąpał. O braciszkowie moi, o mało bym się popłakał, taki był dobry. I chyba wypatrzył mi w głazach te stare łzy, bo mi powiedział: — No już dobrze, dobrze — poklepując mnie serdecznie po pleczu.
W każdym razie poszedłem i wziąłem tę gorącą kąpiel, a on przyniósł dla mnie piżamę i na wierzch podom, wygrzane przy ogniu, a także bardzo stare znoszone tufle. I poczułem się, braciszkowie, choć obolały i gdzie nie doruszyć tam bolesny, że wkrótce poczuję się lepiej. Zszedłem na dół i patrzę, a on już naszykował w kuchni stół, a na nim widelce i noże i fajny, gromadny bochen chleba, i bulelka PRIMA SAUCE i za moment podał wielkolepną jajko śmajkownicę z kusocz-kami szynki, do tego rozpękające się kiełbaski no i wielkie gromadne kubasy gorącego i słodkiego czaju z mlekiem. Było po prostu wunder bar tak siedzieć w ciepełku, jeść, i okazało się, że jestem bardzo zgłodniawszy i po jajecznicy przyszło mi się pożerać jedną po drugiej pajdy chleba z masłem i dżemem truskawkowym z gromadnego dużego słoja. — Dużo lepiej mi — powiedziałem. — Czy i jak zdołam się odwdzięczyć?