Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Leżałem tej nocy sam na wyrku, zjadłszy na kolację tłusty i gęsty barani gulasz i paja owocowego i lody, i dostałem takiej przydumki: Kur kur kur kurwa, może miałbym jeszcze ostatnią szansę, gdybym się stąd zaraz wydostał? Ale nie miałem broni. Brzytwy mi nie pozwolono, co drugi dzień golił mnie tłusty łysoń jeszcze do śniadania i w łóżku, a dwa łamignaty w białych płaszczach stały i uważały, czy jestem grzeczny malczyk i nie gwałtowny. Pazury na grabach mi obcięli i tak spiłowali króciutko, żebym nawet nie mógł zadrapać. Ale i tak pozostałem bystry w ataku, chociaż osłabili mnie, bracia, i był ze mnie najwyżej cień tego co za dawnych czasów, na wolności. To powstał ja z. wyrka i do drzwi, no i wziąłem się łomotać w nie fest horror szoł piąchą po nastojaszczy i wykrzykiwać: — Na pomoc, och, na pomoc. Och, tak mi niedobrze, umieram. Doktora doktora, prędko. Błagam, doktora, bo umrę. Na pomoc. — Zdarłem se gardło na sucho i chrypło, zanim się ktoś pokazał. Wreszcie usłyszałem kroki na korytarzu i jakby mamrotanie i rozpoznałem głos tego w białym kitlu, co mi przynosił żarcie i niby doprowadzał mnie na te codzienne męczarnie, I on wyburczal:

— Co jest? O co się rozchodzi? Co tam w środku znów kombinujesz za łajdactwo?

— Och, umieram — jęknąłem. Och, boli mnie tak niewynosimo w boku. Chyba to zapalenie wyrostka. Oooooch.

— Zapalenie wypicrdka — burknął ten flimon i ku mojej radości, o braciszkowie, usłyszałem brzęk brzęk jego kluczy. — Jeżeli coś kombinujesz, chłopczyno, to ja z kolegami zapewnimy ci nieustanny kop i łomot przez całą noc. — Po czym odkluk odkluk i powiało słodko zapowiedzią mojej wolności. Już widziałem go, przyczaiwszy się za drzwiami, gdy pchnął je na roścież i zaskoczony rozglądnął się za mną w świetle z korytarza. I zamachnął się ja z obu piach, aby mu fest przyłożyć w kark i w ten moment, przysięgam, jakby z góry widząc go jak się wali sieknąwszy i aut aut aut i poczuwszy jak ta radocha mi buch i do góry w kiszkach, to właśnie w ten moment rzuciła mi się mdłość do gardła, jakby fala buchnęła i taki strach poczułem okropny, że jakbym za chwilę zdechł. Ledwie się dokarabkałem potykając do łóżka z tym argh argh argh i ten członio, w podomie już a nie w białym kitlu, poniał odliczno, co ja wymyśliłem, bo tak do mnie bałaknął:

— To znów lekcja, no nie? Człowiek, można powiedzieć, uczy się całe życie. No chodź, koleżko, wyleź z tego wyrka i przyłóż mi. Taak, naprawdę chcę, żebyś to zrobił. Daj mi w mordę, ale tak fest i na całość. Tylko marzę o tym, jak Boga kocham. — A ja wszystko co mogłem zrobić, to leżeć i szlochać bu hu huuu. — Ty bydlaku — obszczerzył się jadowicie. — Ty gnojku. — I przypodniósł mnie za przód piżamy pod szyją, całkiem oklapłego i lejącego się, i zamachnąwszy się prawą dogitarzył mi z piąchy, aż uchnęło, w sam środek ryła. — To — powiedział — za wyciągnięcie mnie z łóżka, ty pętaku ze śmietnika wyjęty. — I otrzepawszy sobie łapy szt szt jedna o drugą wyszedł. Chrup chrup zrobił klucz w zamku.

A ja przed czym o braciszkowie uciekać raz dwa musiałem w sen, to przed koszmarnym a niesłusznym poczuciem, że lepiej wziąć po mordzie niż dać. Gdyby ten mużyk dłużej został, to kto wie! a nuż bym nadstawił drugi policzek.

7

Nie dowierzałem, bracia, jak mi powiedzieli. Wydawało się, że jestem prawie od zawsze w tym zafajdanym lochu i że prawie zawsze już tam będę. A to były wsio taki dwa tygodnie i właśnie mi powiedzieli, że ciut nie tyle minęło.

— Jutro — skazali mi wdrug nieożydno — wychodzisz stąd, malutki nasz drużku, aut aut aut i raus. — I zrobili ten stary kciuk, jakby pokazując na wolność. A później ten flimon w białym, co mi przydziarmażył i krugom nosił mi tace z piszczą i jakby doprowadzał na te codzienne męki, wziął dorzucił: — Ale czeka cię jeszcze jeden dzień, naprawdę wspaniały. To dzień twego zwolnienia — i obszczerzył się jechidno w gromkim uśmiechu.

Spodziewałem się, że tego ranka znów pójdę, jak to zwykle, do kina w piżamie i tuflach i w podomie na wierzchu. A gdzie tam. Tego ranka mi oddali starą koszulę i bieliznę i wszystek ciuch z tamtej nocy, rajtki z odlewką i pidżak, i mój but w sam raz horror szoł do kopania, a wszystko świeżutkie i ślicznie uprane, odprasowane, wyczyszczone. Połuczyłem daże moją brzytew ulubioną do grdyk, co jej używałem w dawnych, szczęśliwych czasach do figlów i do zrażania się. Ażem się na to umarszczył ze zdziwienia, ubierając się, ale ten pomagier w białym tylko się jakby obszczerzył i nic nie odezwał, o braciszkowie, Doprowadził mnie nawet grzecznie w to samo miejsce, ale tam się nużo zmieniło. Przed ekranem powiesili zasłony i nie było matowego szkła naprzeciwko pod otworami do projekcji, nie wiem, czyje do góry podsunęli, czy na bok jak żaluzje albo firanki. A tam skąd rozdawało się kaszlu kaszlu i jakby ruszały się cienie ludzkie, teraz pokazała się w głąb widownia z krzesłami, gdzie ujrzałem nawet znajome lica. Był sam Naczalnik Wupy i ten świętojebliwy kapłon (co go nazywali bogusław) i Najgłówniejszy Ciurmak i ten ważniak elegant, onże Minister Spraw Wewnętrznych czy Niewdzięcznych. Reszty nie znałem. Byli też doktor Brodzki i doktor Branom, ale nie w białych fartuchach, tylko w garnitur oderżnięci tak szczytowo, jak to się odziewają doktorzy tak ważni, że by chcieli ubrać się w sam wierch mody. Doktor Branom stal sobie i tyle, a doktor Brodzki też stojąc wygłaszał do zebranych taki dokład jakby belferski. Na mój widok powiedział: — Aha. Teraz pokażemy już państwu sam obiekt. Jest on, jak widać, pełnosprawny i nieźle odżywiony. Przybył tu wprost po przespanej nocy i dobrym śniadaniu, nie będący pod wpływem żadnych środków farmakologicznych ani hipnozy. Jutro wypuścimy go bez obawy z powrotem na świat, chłopca tak wzorowego, jak tylko życzylibyście sobie spotkać w majowy poranek, życzliwego i skłonnego do uczynności. Jakaż to zmiana, proszę państwa, w porównaniu z tym niebezpiecznym łotrzykiem, którego władze jakieś dwa lata temu skazały na bezowocną karę i który po dwóch latach się wcale nie zmienił. Co ja mówię: nie zmienił się? Ależ tak. Więzienie mu wpoiło ten fałszywy uśmieszek, obłudne zacieranie rączek, chytry i usłużny grymas lizusa. Wpoiło mu inne jeszcze nałogi, których nie miał, i pogłębiło już dawniej praktykowane. Ale dość tych słów, proszę państwa. Głośniej przemawia język faktów. Pokażemy więc fakty. Proszę się uważnie przyglądać.

Ciut odurzony tym całym gadaniem próbowałem sobie ułożyć w mózgu, że wszystko to niby o mnie. Potem światła zgasły i z otworów projekcyjnych zaświeciły jakby dwa punktowce, jeden z nich wprost na Cierpiącego i Pokornego Autora Tych Słów. W drugi krąg światła wstąpił duży gromadny bych, którego w życiu nie widziałem. Ryja miał jakby z sadła i wąsisko, i takie pasemka włosów przylepione do prawie łysej baszki. Lat może trzydzieści, może czterdzieści a może pięćdziesiąt, no, staruch i tyle. Podlazł do mnie i światło razem z nim, tak że po chwili oba światła zlały się w jedną kałużę. I zagabnąl mnie tak oczeń jechidno: — Ej, ty, śmierdęga! Fu, ale od ciebie jedzie. Ty się nigdy nie myjesz? — I jakby zatańczywszy nadepnął mi na lewą, na prawą nogę i prztyka w kluf paznokciami, aż mnie zabolało jak diabli i łzy mi pociekły, a potem za lewe ucho i zakręcił, jakby gałką na radiu. Posłyszałem chichot i jak z widzów paru tak horror szoł po nastojaszczy obśmiało się ho ho ho. Mnie kluf i obie stopy i ucho rozbolały jak z uma szedłszy i tak odezwałem się:

— Za co mi to robisz? W życiu nie zrobiłem ci nie złego, braciszku.

Ten drewniak powiada:

— A tak — masz tu jeszcze! — i prztyk prztyk mnie w nocha — i tak! — znów zakręcił o mało nie naderwawszy za bolące ucho — a tego nie lubisz? — i apiać mi buciorem dup! w prawą stopę. — Bo ja czniam na takich, ty chamski łbie z robakami. A jak ci się nie podoba, to zacznij, no, tylko zaszuraj. — Tagda poniał ja, że muszę w try miga wysmyknąć brzytew, zanim ta koszmarna mdłość na ubijstwo buchnie i przemieni uciechę walki w poczucie, że zdechnę. Nestety, o braciszkowie, ledwie moja graba sięgnęła do wewnętrznej kieszeni po brzytew, jak oczyma duszy ujrzałem, jak ten grzdyl, co mnie oskorbił, wyje o litość i czerwo czerwona jucha cieknie mu z ryja, i z mety za tym obrazkiem już natyrlik dawaj ta mdłość i suchość i boleści, aby przechwycić, i zobaczyłem, że muszę rychło co rychlej zmienić to, co czuję do tego dziobanego mudaka, więc pomacawszy się w karmanach, czy nie mam rakotworów albo monalizy i nic, o braciszkowie, nie znalazłem. Więc mówię cały już mizglący i płaksiwie:

25
{"b":"107232","o":1}