— No dalej — mówię wciąż nie ruszając się. — Niech ja jeszcze posłyszę.
— Jak sam chcesz — powiada Georgie — to pażałusta, czemu nie. Szlajamy się w kółko, w zachwat po sklepach i te pe, żeby zarabotać po tej marnej grabuli szmalcu na ryło. A tymczasem Will Angliczanin w Kafe Pod Bychem jest gotów upłynnić wszystko, co jaki bądź malczyk się nie pokusi grabnąć. Błyskotki, lód — mówił dalej a wciąż z tymi zimnymi ślepiami we mnie. — Duże duże duże kasabubu leży i czeka, tak mi właśnie skazał Will Angliczanin.
— Aha — powiedziałem, cały na luzie, ale w środku już po nastojaszczy razdraz. — Odkąd to się zadajesz i ugadzasz z Willem Angliczaninem?
— Tak od kiedy niekiedy — powiada Georgie — wypuszczam się sam na samo gwałt i adzinoko. Na ten przykład w ostatni szabas. Mam prawo na własne życie, mój drużku, recht?
Wszystko to mi się, braciszki, wcale nie ponrawiło. — A na co ci się nada — wstawiłem — to duże duże duże kasabubu czyli dziengi, jak to wielkolepno nazywasz? Czy ci brak jakiej bądź rzeczy z tego, co nużno? Jak ci nużno auto, zrywasz je sobie z drzewa. Jak ci potrzebna monaliza, to se ją zgarniasz. Tak? No to skąd ci przyszła wniezapno ta chuć, aby zdziałać się tym gromadnym i nadzianym kapitalistą?
— E — odkazał mi Georgie — czasem to ty dumasz i bałakasz jak drobny rybionek. — Jołop się na to roz ho ho ho. Dziś w nocy — powiada Georgie — zrobimy taki zachwat po mużycku na kawał chłopa.
Więc mój drzym się sprawdził. Georgie za generała i mówi, co będziemy robić a czego nie, i Jołop z batem a bezumny jak szczerzący się buldog. Ale ja pogrywalem z czuciem a ostrożno, bardzo oslrożno, mówiąc i ułybając się: — Fajno fajn i git. Po prostu horror szoł. Inicjatywa się budzi w tych co umieją czekać. Sporo się ode mnie naumiałeś, mój drużku. Teraz gadaj, co za błysk cię naszedł, mój Georgie bojku.
— Och — powiada Georgie, cwany i chytry w tej utybce — najpierw damy se mleka z dobawką i co ty na to? Żebyśmy się naostrzyli, małyszku, a ty najbardziej, bo my już nad tobą mamy przewagę.
— Wyskazałeś jak raz to, co myślałem — ja na to, ułybając się na balszoj. — Właśnie chciałem zapropo żeby do naszej Krowy. Git git git. Wiedź nas do mołoczni, Georgiutek. — I wykonałem ten jakby głęboki ukłon, ułybając się jak z uma szedłszy, ale cały czas pracując główką. Tylko jak wykitrali my się na ulicę, to ja raz i uświadczyłem, że dumać to dla bezumnych, a rozumniak to chwyta się tego jakby natchnienia i co Bóg ześle. Bo jak raz przyszła mi z pomocą przednia muzyczka. Akurat przejeżdżało auto i miało wkluczone radio, i doleciał mnie może z takt albo dwa Ludwika Van (była to ostatnia część Koncertu skrzypcowego) i od razu wiedziałem co robić. Bałaknąłem takim jakby grubym a niskim głosem: — Recht. Georgie, i już! — i wyrwałem swoją brzytew do grdyk. Georgie powiedział: — He? — ale też był dość prędki w nożu i ostrze mu szt z rukojatki, i już był jeden na drugiego. Stary Jołop włączył się: — Nie, żadne recht! — i chap się za cepki w pasie, ale Pete bałaknął i położył fest grabę na starym Jołopie: — Zostaw ich. Tak to jest recht. — No to Georgie i niżej podpisany wzięli my się za te ciche kocie podchody, szukając wejścia, a styl znając jeden drugiego ciut aż za horror szoł, Georgie od czasu w czas doskakując szuch szuch z tym łyskającym majchrem, ale nie mógł mnie sięgnąć. A cały czas wpychle przechodzili i widzieli to wszystko, ale nikt się nie wkluk, nie ich brocha i codzienny widok. Aż odliczyłem sobie raz dwa trzy i dałem normalnie ciach ciach ciach brzytwą, nie po ryju i nie po oczach, tylko po grabie, w której Georgie miał nóż i — o braciszkowie moi — upuścił. Właśnie. Upuścił ten nóż dźwięk dźwiąk na twardy zimowy chodnik. Tyle że go połaskotałem moją brzytwą po palcach i już stał wybałuszywszy się na to malutkie ciur ciur juchy wyczerwieniające mu się w blasku latarni. — No — powiadam, i teraz już sam zacząłem, bo Pete poradził Jołopowi, żeby nie odwijał tych cepków z pasa i Jołop się posłuszał — no, Jołop, to teraz my z tobą załatwimy tę rzecz, no nie? Stary Jołop na to dał: Aaaaaaarhgh! — niby jakieś gromadne a bezumne zwierzę i wyśmignął te cepki z pasa fest horror szoł i tak skoro, że aż na podziw. To dla mnie teraz był padchadziaszczy styl żeby iść nisko jak gdyby w żabim podrygu, żeby chronić ryło i patrzałki, i tak zrobiłem, braciszkowie, no i ten bidny stary Jołop został się niemnożko zaskoczony, bo był przywykłszy do prostego ryj w ryj siach siach siach. No muszę powiedzieć, że mnie fest użasno siepnął po grzbiecie i dziargnęło mnie wprost z uma szedłszy, ale i kazał mi ten ból sprężyć się bystro i na całego i załatwić się ze starym Jołopem. Więc mignąłem brzytwą po jego lewej girze w tym oczeń obcisłym rajtku i chlasnąłem tak na dłoń ciucha i puściłem niemnożko blutu psiuk psiuk, żeby stary Jołop dostał małpiego umu. A potem jak on dał się w auuu auu auu jak psiuk, to ja poszedłem w ten sam styl co z Georgiem, stawiając na jeden ruch — góra, blok i ciach — i poczułem jak brzytwa wchodzi jak trza i w sam raz głęboko w mięcho w nadgarstku starego Jołopa i uronił te cepki jak wąż i uwrzasnął się jak mały rybionek. Po czym próbował sobie wypić cały blut z tego nadgarstka i równocześnie krzyczeć, ale juchy szło za mnogo żeby to wypić, więc zrobiło mu się tak bul bul bul bąbel i bluzgała ta jucha bardzo fajnie, ale nie za długo.
Ja znów bałaknąłem:
— Recht, o drużkowie moi, to już teraz będzie wiadomo. No słucham, Pete?
— Ja nic nie mówiłem — powiada Pete. — Daże ani słowa nie bałaknąłem. Słuchaj, stary Jołop się wyfarbuje na śmierć.
— Niemożliwe odkazałem. — Umiera się tylko raz. Jołop umarł jeszcze przed urodzeniem. A ten krasny krasny sok zaraz sam się zatrzyma. — Bo nie chlasnąłem go po głównych żyłach. I wydostałem osobiście czysty tasztuk z karmana, i owinąłem nim grabę bidnego, starego, umierającego Jołopa, a on wył i jęczał, i jucha zatrzymała się, tak jak skazałem, o braciszkowie moi. Więc już teraz wiedzą, barany, pomyślałem sobie, kto tu jest ich pan i wożaty.
Niedługo to zajęło, żeby ukoić dwóch rannych żołnierzy w cichym zakątku, pod Księciem Nowego Jorku, tyle co duży złotogniak dla każdego (za ich własne dziengi, bo ja swoje dałem ojczykowi) i utrzeć w tasztuki zamoczone w kuwszynie z wodą. Te pudernice stare, cośmy im ustroili przeszłej nocy filantro, znów tam były i nic tylko wstawiały: — Dziękujemy wam, chłopcy — i: — Niech was Bóg błogosławi, chłopcy — jakby już nie mogły tego przekrócić, mimo że nie powtórzyliśmy tego filantro. Ale Pete zagaił: — To co sobie damy, dziewuszki? — i kupił im czarną z mydlinami i wyglądało, że ma sporo tego kasabubu w karmanach, więc one się jeszcze głośniej rozdarły z tym swoim: — Niechaj was Bóg wszystkich pobłogosławi i zachowa w zdrowiu, chłopaki — i: — My nigdy byśmy na was nie powiedziały — i: — Wy jesteście najlepsi chłopcy na świecie.
W końcu zagaiłem: — No to jesteśmy, Georgie, apiać tam gdzieżeśmy byli, tak? Wsio po dawnemu i zabywamy o wszystkim, co było, recht?
— Recht recht recht — dał na to Georgie. Tylko stary Jołop ciągle wypadał jak gdyby ciut porażony i daże bałaknął: — Wiecie co, ja bym dostał tego wielkiego skurwla, ja bym mu przyłańcuszył, tylko że jakiś mudak wlazł mi w drogę. Całkiem jakby się nie ze mną zrażał, ale z jakimś obcym malczykiem. Ja się znów odezwałem.
— No Georgie bojku, to co miałeś na oku?
— E tam — powiada Georgie — to już nie tej nocy. Słuchaj, może by już nie dzisiaj, co.
— Jesteś ten duży krzepki mużyk — odkazałem — tak jak my wszyscy. Nie jesteśmy jakieś tam drobne rybionki, co, Georgie bojku? Cóż tedy na oku miałeś azaliż?
— Mogłem mu przyłańcuszyć fest po tych patrzałkach — gadał znów Jołop, a te stare babuszki wciąż posuwały swoje: — Dziękujemy wam, chłopcy.
— Bo to był widzisz ten dom — odrzekł Georgie. — Ten co ma na przedzie dwie lampy. Na którym jest taka głupia nazwa.
— Jaka głupia nazwa?
— A no ta Sadyba czy Siedziba, czy jakaś podobna głupota. Gdzie żyje ta starożytna próchniaczka, co ma koty i cale to kurewsko stare, a drogie barachlo.