Wiedziałem ja, czego mi teraz nużno.
Lokal był prawie że pusiy, bo jeszcze rano. Wygląd miał też dziwny, bo ukrasili go w czerwone ryczące krówska, a za barem stał jakiś nieznajomy. Ale jak zakazałem: — Duże białe i coś — ten z wychudłym i ledwo co wygolonym ryjem od razu wiedział. Zaniosłem to duże mleko z dobawką do jednego z małych boksów naokoło, każdy odgrodzony własna zasłonką, i tam usiadłszy na pluszowym krześle dopiero siorb i siorb. Jak wszystko już wysączyłem, to poczułem, że coś zaczyna się dziać. Miałem ślepka jakby wlepione w taki malu malutki na podłodze kusoczek sreberka z paczki rakotworów, bo nie za horror szoł zamiatało się tam, braciszkowie. Ten strzępek srebra zaczął rosnąć i rosnąć i rosnąć i był taki jaśniejący, ognisty, aż oczy musiałem przyszczurzyć. Zrobił się tak przeogromny, że już nie tylko ta przegródka, gdzie ja się słaniałem, ale cała ta mołocznia Pod Krową i cała ulica to był on i całe miasto. A potem cały świat i całe w ogóle wszystko, bracia, i jakby morze napływało na wszystko, co kiedykolwiek było zrobione albo i pomyślane. Jakbym słyszał siebie wydającego takie czudackie odgłosy i słowa w rodzaju: — Mały drogumarły ty jałowiało gni tych nie wróżnyciuch — i cały ten szajs. To widzenie wdrug rzuciło się w srebro i zaraz kolory, jakich nikt i nigdy jeszcze nie widział, i tłum figur zobaczył ja bardzo bardzo bardzo daleko i jakby je ktoś posuwał bliżej bliżej bliżej, a wszystko w bardzo jasnym blasku z dołu i z wierchu tak samo, braciszkowie moi. Ta gromada posągów to God Gospod i Wsie Aniołowie Jego i Święci, wszystko jak brąz oczeń świecące, brodate i z wielkimi ogromnymi skrzydłami pomachującymi jakby na wietrze, tak i nie mogący być po nastojaszczy z brązu ani z kamienia, a oczy ich czyli głazy ruchome i znaczy się żywi. Te gromadne figury jakby najeżdżały na mnie coraz bliżej i bliżej aż tak blisko, jakby zaraz mnie chciały zgnieść i usłyszałem swój głos: — liiiii. — I poczułem, że wsio mnie odeszło — ciuch i płyć, mózg, nazwisko, w ogóle wszystko — i zrobiło mi się tak horror szoł jak w niebie. Potem rozdał się hałas jakby się kruszyło i obruszało i God Gospod i Jego Aniołowie i Święci jakby zatrząchali nade mną głowami, jakby chcieli powiedzieć, że mój czas jeszcze nie nadszedł ale mam dalej próbować i wszystko się jakby obszczerzyło i w rechot i zawaliło się i ciepłe ogromne światło osunęło się jakby w ziąb i byłem apiać tu gdzie przedtem, na stole puste szkło i chciało mi się płakać i czułem, że na wsio jedyna odpowiedź to śmierć.
I to właśnie, to należy zrobić! sprawa stała się dla mnie jasna, tylko nie wiedziałem jak, bo nigdy się nad tym nie zastanawiałem, o braciszkowie. W tej sumce z rzeczami osobistymi, prawda, miałem swoją brzytew do grdyk, ale od razu mi się zrobiło bardzo niedobrze jak pomyślałem że zadaję nią ś-ś-siach po samym sobie i ścieka czerwo czerwona krew moja własna. Znów nie gwałtu chciałem, ale czegoś, ażebym tak łagodnie zapadł w sen i żeby to był koniec Niżej Podpisanego i dla wszystkich koniec wszelkich kłopotów. Może jakbym zaszedł, pomyślałem sobie, do tej Publo Bibloteki za rogiem, to znalazłbym w jakiejś knidze najlepszy sposób na bezbolesne załatwienie się. Przedstawiłem sobie, jak nie żyję i jak wszyscy tego będą żałować, ef i em i ten szajso francowaty Joe ten doskakiewicz i również doktor Brodzki, i doktor Branom, i ten Minister Wewnętrzny Niewdzięczny i w ogóle wszyscy oni. No i ten zafajdany Rząd przechwalający się. Więc myk ja na ten ziąb i było już po południu, około drugiej, co uwidziałem ja na tym wielkim zegarze w Centrum i znaczy się, że to stare mleczko z dobawką dało mi być dłużej na trypie niż myślałem. I paszoł ja po Marghanita Road i skręciwszy w Boothby Avenue. potem znowu za róg i tam już mieści się Publo Biblotcka.
To jest bardzo starychowskie miejsce i wątpię, czy tam zajrzałem od czasu jak był ze mnie oczeń oczeń malutki malczyk, około lat sześciu, i dzieliło się na dwie części: jedna do pożyczania książek i druga do czytania, pełna gazet i żurnałów ilustrowanych i tego jakby smrodu niemytego starych drewniaków ich próchna ich woni tego fetorku ciał w nędzy i zgrzybiałości. Mnóstwo ich albo sterczało przy stoiskach z gazetami po całej sali, siąkając i bekając i pod nosem do siebie mamrocząc i przewracając kartki, wyczytując ze smutkiem, co nowego, albo siedzieli przy stołach przeglądając te żurnały lub tylko udając, niektórzy spali, a paru to nawet gromko chrapało. Z początku już nie pamiętawszy, po co przyszedłem, wreszcie tknęło mnie i trochę wzdrygnęło jak przypomniałem sobie że po to, aby znaleźć bezbolesny sposób na wyciągnięcie kopyt, i podszedłem do półki z różnymi tam encyklo i te pe. Od chuja było tych knig, ale żadnej, o braciszkowie, żeby tak po tytule mi pasowała. Owszem, jakaś o medycynie, to ją wyciągnąłem i jak zajrzałem, to nic, tylko rysunki albo zdjęcia jakichś odrażających ran i chorób, aż o mało bym się nie porzygał. Więc odstawiłem ją i wydostałem tę gromadną knigę, co wiecie, tak zwaną Biblię, podumawszy sobie czy mi nie ulży jak wtedy co ją czytałem w starej Wupie (nie takiej znów starej, ale wydawało się już bardzo dawno) i pokusztykałem do krzesła ją poczytać. Ale znalazłem tylko, jak się rąbie siedemdziesiąt razy po siedem i jak mnóstwo tych Żydów przeklina i grzmoci jeden drugiego, i też się poczułem niedobrze. Więc o mało się nie popłakałem i jeden taki bardzo stary i złachmaniony mudak z naprzeciwka zapytał:
— Co się stało, synu? Masz jakiś kłopot?
— Chcę skończyć ze sobą — powiadam. — Już mam dosyć, ot co. Życie mi dało w kość.
Czytający obok mnie próchniak zaszumiał: — Cśśś — nie podnosząc oczu znad jakiegoś tam durackiego żurnała, w którym były tylko narysowane jakby takie gromadne sztuczki geometryczne. Coś mi to przypomniało. A ten pierwszy mudak powiada:
— Jesteś na to za młody, synu. Przecież ty wszystko masz przed sobą.
— Aha — odkazałem gorzko. — Jak sztuczny cyc. — Ten czytacz żurnału znów zasyczał: — Cśśś — tym razem podnosząc oczy i coś dla nas obu zaskoczyło. Już mi się zrobiło widno, co za jeden. A on tak po nastojaszczy i gromko:
— Ja nigdy nie zapominam kształtu, jak Boga kocham. Jaki co ma kształt, w życiu nie zapomnę. Mam cię, ty świnio, na Boga, ty młody zbrodniarzu. — Krystalografia, no tak. Właśnie to niósł wtedy z bibloteki. Sztuczne zęby tak horror szoł chrupały pod butem. Jego zdarte łachy. Knigi razrez i razbros, wszystkie o krystalografii. Pomyślałem, że lepiej pryskać stąd gdzie rak w trawie piszczy. Ale ten stary mudak już się zerwał, o braciszkowie moi, wrzeszcząc jak z uma szedłszy do wsiech próchniaków krugom pod ścianami przy gazetach i do tych, co kimali nad żurnałami przy stołach. — Mamy go — skrzyczał. — To ta świnia jadowita, ten zbrodniarz, co poniszczył książki o krystalografii, takie rzadkie, nigdzie nie do odkupienia, już nigdy. — Był w tym jakiś wariacki ton i odgłos, jakby ten chryk był po nastojaszczy z uma szedłszy. — To jest wzorowy okaz tych bestialskich i tchórzliwych młodziaków! — ryczał. — Tu pomiędzy nami. Mamy go w ręku. To właśnie on z kolegami pobili mnie i skopali i zmasakrowali. Obdarli mnie do naga i wyrwali mi zęby. Moja krew i jęki śmieszyły ich. Pognali mnie kopniakami do domu, gołego i bez przytomności. — Była to niezupełnie prawda, jak wiecie, braciszkowie. Coś miał jeszcze na tej płyci, nie był znów obdarty całkiem do naga.
Krzyknąłem:
— Ale to było przeszło dwa lata temu. W tym czasie zostałem ukarany. Dostałem nauczkę. Tylko popatrzcie się o tam — w gazetach — jest moje zdjęcie.
— Ukarany, co? — przemówił jeden stary typ jakby żołnierza, taki weteran. — Takich się powinno wytępić. Jak to hałaśliwe robactwo. Ukarany, powiadasz?
— Dobrze! dobrze! — odpowiedziałem. — Każdy ma prawo do własnych poglądów. Bardzo panów przepraszam. Już muszę iść. — I zacząłem się wycofywać z tej meliny z uma szedłszych próchniaków. Aspiryna! no właśnie. Można się wykończyć setką aspiryn. Ze starej apteki. Ale ten od krystalografii wrzasnął: