Z bliska sploty te tworzyły geometryczną figurę o kolosalnych rozmiarach i niewiarygodnie dziwaczną w kształcie, której wierzchołek ginął w purpurowym mroku kopuły. Wszystko to ruszało się, zwijało, przeplatało, zakręcało.
– Omal nie zgubiłem Bibla w tej mieszaninie. Spadł na dolny chodnik, a ja goniłem go na górnym – przypomniał sobie Kapitan.
– Mogłeś nie dogonić – zauważył Druh – większość chodników ma jednostronną powierzchnię, połączenia mają skręcone płaszczyzny.
– Ależ tak, płaszczyzna Möbiusa – Kapitan palcami pokazał, jak tworzy się odpowiedni pasek. – Ile jest łączy na takim chodniku?
– Nikt nie próbował liczyć, to zbyt skomplikowane. Wszystkie wiadomości mają dyspozytorzy.
Zaciekawiony Alik obiegł wokoło cały system splotów.
– Sprytne. Ale można chyba obliczyć kierunek i długość?
– Najwyżej w obrębie pięciu, sześciu porządków. Poza siódmym żaden komputer nie jest w stanie powiązać systemu. Sieć nadprzestrzenna. Tylko Koordynator może wyliczyć drogi wychodzące poza granice trójwymiarowości.
– Po co?
Znowu rozległo się poćwierkiwanie, a po chwili padła ostrożna, ale szczera odpowiedź Fiu:
– Dla wyobcowania. Różne poziomy – różne porządki łączności. Mieszkańcy jednych przestrzeni nie przenikają do innych. Nawet my nie znamy wszystkich poziomów miasta. A nam przecież wolno poruszać się bez wiedzy Koordynatora.
– Po co jest wam potrzebny ten superzłożony system łączy i poziomów, kiedy można pomyśleć, zrobić krok – i stanąć u celu, obojętne jak odległego.
– Teleportacja funkcjonuje tylko poza granicami Miasta – wyjaśnił Druh – tu znajdują się jedynie mechanizmy teleportacji. Chcesz zobaczyć? Niebieski chodnik. O, otóż i on.
I zniknęli na chabrowym strumieniu plastiku, który trysnął z góry śrubą wkręcił się pod nawisające skrzydło płaszczyzny. Bibl wybrał chodnik w kolorze trawy, który zabrał go do genetycznej piramidy – narodziny, niemowlęctwo, dzieciństwo i szkoła. Alika zainteresowały perspektywy wypoczynku Hedończyków – w pracy i po pracy, a Mały burknął:
Kaszka z mleczkiem. Konfiturki. Chciałbym zobaczyć coś, gdzie potrzebna jest odwaga, nieustraszoność. Macie, na przykład, miejsca, w których może wystąpić lęk wysokości? Albo prędkości? Coś związanego z narażeniem życia? Niebezpieczeństwo?
– Reaktor syntetyczny – lakonicznie odparł Os, a pąsowy chodnik popędził z nimi spiralą w dół.
– Górska kolejka – roześmiał się Mały.
Podrzucało ich, ołowianym ciężarem przygniatało do plastiku, zginało i wyprostowywało. Mały stał jak wkopany, a Os także nie reagował na cyrkowe sztuczki chodnika: najwidoczniej jego zmysł równowagi był do tego przystosowany. „Nie ma żadnego powodu do obaw – uśmiechnął się w myśli Mały – atrakcja z wesołego miasteczka”. Jednocześnie zapytał, dlaczego tak trudno jest obliczyć system sterowania tą huśtawką: przecież parametry są te same.
– Jakie? – spytał Os.
– Długość, szybkość, sprężystość, liczba zwitków – zaczął Mały, alej Os mu przerwał:
– A dyskrecyjność samych połączeń, przejścia z przestrzeni trójwymiarowej w czterowymiarową, stopień zwinięcia i rozwinięcia styków, równoznaczność poślizgu? Jeszcze chcesz?
– Dosyć.
„Pejzaż” po bokach „ulicy” nie interesował Małego, pociągał go sam jej ruch podobny do wiraży samolotu. To już nie była zabawa, tylko próba woli i mięśni. Ten lot w szarą mgłę nie był przeznaczony dla mięczaków. Z każdą sekundą robiło się coraz ciemniej, temperatura wzrastała.
– Co to? – zachrypniętym głosem spytał swego ledwo widocznego w „smogu” towarzysza.
– Katalizator.
Jaki to katalizator, w jakim procesie uczestniczy, Os nie wyjaśnił, a Mały krępował się spytać. Tymczasem proces wyraźnie zmieniał swą istotę i charakter, palenie w nosie i uszach znikało, coraz bardziej występowały zarysy powstających we mgle przedmiotów: przezroczysty fotel wyskakujący bezpośrednio z pustki i zasłonięty różową kulą, pękaty dzban z wąską szyjką, rękojeść „bicza”, spodek czy popielniczka. Nie, chyba nie popielniczka, przecież nikt tu nie palił. Potem płynęły gigantyczne, przezroczyste sterówce, podobne do skrzepów płynnego ognia w czarnym niebie. Plazma czy gaz fotonowy? Prawdopodobnie plazma: płynne światło to raczej nieodpowiedni ośrodek dla operacji syntetyzujących. Zresztą, któż to może wiedzieć, tutejsza nauka i technika jest na poziomie przewyższającym intelektualne możliwości pilota-mechanika Wschodnioeuropejskiej Służby Kosmicznej. Ale gdzież jest to ryzyko, niebezpieczeństwo, czyhające na gapiów przy pulpitach? Przecież i u nich są gapie zakochani marzyciele, którzy muszą zajmować się pracą, odrywającą ich od marzeń, fanatycy opętani ideą, która rozprasza nawet tak wyćwiczoną uwagę. A może ich tu nie ma? Może zawsze czuwa Koordynator, nadzorując równie fantastyczną technikę bezpieczeństwa pracy?
– Ostrożniej – usłyszał Mały, i mocna ręka schwyciła go z tyłu za ramię. – Nie odchylaj się! Niebezpiecznie. Trzymaj się mocniej.
– Co? – nie zrozumiał Mały.
Os nie odpowiedział. Chodnik nagle przekręciło spodem do góry. „Ulica” zwęziła się tu do rozmiarów szybu windy pochylonego pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Szybkość, jak wydało się Małemu, wynosiła chyba sto kilometrów na godzinę. Wiatr świszczał w uszach, jak przy jeździe na torze saneczkowym, z tą różnicą, że temperatura była jak w łaźni i zwiększała się z sekundy na sekundę. Nie tylko temperatura dawała się we znaki, ale i niewidzialny ciężar, który przyginał i wciskał w plastik podłogi. Mały miał ochotę się położyć, ale odpędził tę myśl. Nie mógł nawet zetrzeć spływającego mu do ust potu – unikał nieostrożnych ruchów. W czym jednak kryło się niebezpieczeństwo? Chodnik nagle skręciło na bok, potem do dołu i znowu przekręciło poziomo, ale Mały nawet się nie zachwiał. Być może, panowały tu inne warunki grawitacyjne albo też przeciążenia, jakie powstały przy tej szybkości, pozwalały utrzymać się na nogach podczas tych ewolucji. Żar sięgał granic ludzkiej wytrzymałości. Małemu wydawało się, że przenika przez ściany płonącego domu. Przez chwilę coś zasłoniło mu oczy i zgasiło myśli. Omdlenie? I dopiero w tym momencie pojął, że maleńka, mocna ręka trzyma go jak stalowa, nie pozwalając upaść.
– Zegnij prawą nogę w kolanie, lewą cofnij do tyłu, będzie lżej – usłyszał.
Głos był dziwnie cichy w otaczającym ich bezdźwięku, który – zdawało się – głuszył wszystkie odgłosy mogące zrodzić się w tym huraganowym ruchu poprzez barwny mrok szybu. Mały jednak usłyszał i przyklęknąwszy na jedno kolano zdołał utrzymać równowagę w chwili, gdy szyb znowu skręcił i zawirowało nimi aż do bólu w skroniach. Po co to potrzebne? A przecież tą drogą poruszają się codziennie, co godzina, może nawet co minuta syntetyzatorzy, chwytacze, przestrzeniowcy czy jak ich tam zwą, tych cudotwórców niepojętej dla Ziemianina techniki.
Wreszcie chodnik wypadł na niebieską przestrzeń i było to podobne do startu samolotu w czyste niebo. Równa, bez zamętu czy gry barw niebieska kopuła i złocista kula w dali, nie słonecznie złota, oślepiająco jaskrawa, lecz złocista jak kopuła cerkwi w niebieskiej mgiełce.
Mocny chwyt na ramieniu Małego osłabł.
– Co to było? – spytał Mały.
– Przeszliśmy konwertor.
– Co?!
– Używam terminów, które są dla was zrozumiałe. Tak byście go scharakteryzowali przy naukowym opisie. Funkcja silnika i generatora. My mówimy prościej: wirnik. Część syntetyzatora.
Dalsze objaśnienia były dla Małego zbędne: i tak czuł się jak na tureckim kazaniu. Powiedział po prostu:
– Myśmy tamtędy tylko jechali. A kto jest w stanie pracować w tym wirniku?
– Najbardziej przystosowani. Do gorąca, do prędkości, wiraży.
– I spadają?
– Czasami. Niektórych ratują.
– A innych? Do atomowego dezintegratora?
Os przemilczał to pytanie. Złocista, odległa kula wisiała nieruchomo w niebieskiej mgiełce jak miniaturowe słońce. Tak właśnie mogło wyglądać z pokładu przelatującego obok kosmolotu – trzeba by tylko zaczernić kopułę. Właśnie tam, do nakreślonego wzrokiem poziomu, unosił się ich kapryśny plastikowy chodnik.