Kapitan roześmiał się:
– Przecież znaleźliśmy się tu niczym klauni na arenie. A więc będziemy robić tak jak oni. Zagramy scenkę. Ja, załóżmy, będę pokazywać, że nalewam z butelki do szklanki, a pan będzie rozkładać ręce, kręcić głową – jednym słowem, wyraźnie okazywać, że pan nie zrozumiał, mówiąc przy tym: „Nie rozumiem, nie!” Powtórzymy tę scenkę kilkakrotnie. Później pokażę to po raz trzeci, tym razem krzycząc, rozdrażniony: „Rozumiesz?” Pan podskoczy, zadowolony, i również krzyknie: „Tak, tak! Rozumiem. Zrozumiałe!” Zaczynamy. Tylko poważnie.
No i odegrali to z pełną powagą, bez pośpiechu, wypowiadając słowa wyraźnie, nie połykając ani jednej głoski. A po zakończeniu przedstawienia Kapitan, zwracając się do widzów, zapytał głośno:
– Zrozumiałe?
– Zrozumiałe – nad podziw wyraźnie, bez cienia obcego akcentu, odparła po rosyjsku cała sala.
– A więc, rozumiecie? – spytał ponownie Kapitan.
– Rozumiemy, rozumiemy.
– Tak czy nie?
– Tak, tak!
– Nauka w ekspresowym tempie – uśmiechnął się Kapitan i powiedział do Bibla półgłosem: – Zaczynamy drugą lekcję. Najpierw wyjaśnimy znaki: ja, ty, on, my, wy, oni. Prościutkie.
Wyjaśnili.
– Jeszcze jedna scenka. Robię kilka kroków, pan stoi. Mówię: „Ja idę, on nie idzie”, akcentując „nie”. To samo z czasownikiem: „jeść” i „pić”. A teraz zwracam się do audytorium: „Nie rozumiecie?”
– Rozumiemy – chórem odparła sala.
– Jednego nie pojmuję – szepnął Kapitan do Bibla – w jaki sposób oni tak łatwo sobie to wszystko przyswajają?
– Po pierwsze, emocjonalne echo. Po drugie, hełmy. Widzi pan, oni wszyscy są również w hełmach. Należy przypuszczać, że niezbyt dokładnie odgadliśmy ich przeznaczenie. Najprawdopodobniej wzmacniają one również sens wypowiadanego słowa i bezpośrednio przekazują obraz. Nazwijmy to umownie: cyberpatia.
Cy-ber-patia – powtórzył wyraźnie ich znajomy, siedzący nie opodal, w pierwszym rzędzie. – „Nie hełmy” niezrozumiałe, „tak hełmy” zrozumiałe. Tylko hełmy. Bez nich nie można.
– Przecież nie wyjaśniliśmy im słów „tylko” i „nie można”. I odmiany zaimków też ich nie uczyliśmy – zdziwił się Kapitan.
Zamiast Bibla odpowiedział człowieczek w niebieskiej kurtce.
– Wiele słów my rozumieć z rozmowy ty i on. – Wskazał kolejno ich obu. – Wy mówić więcej, my rozumieć więcej.
Kapitan gwałtownie odwrócił fotel w stronę Bibla.
– O, to rozumiem, to jest kontakt. Jeszcze trzy lekcje i uczniowie będą mogli zdawać maturę. Na piątkę. Wszystko będą mówić i wszystko rozumieć. Trzy lekcje – powtórzył, zginając palce. – Trzy!
– Jedna – zaoponował niebieskoskóry i sam z kolei zagiął jeden tylko palec. – Jedna. My rozumieć i słowa myśli. Mówić w myśli – widzieć. A my – rozumieć.
– Mają już teraz niezbędny zasób słów – powiedział Kapitan do Bibla – tylko dlaczego ta nauka jest jednostronna? Bez wzajemności.
– Najwidoczniej są bardziej od nas uzdolnieni lingwistycznie, no a poza tym język ich jest, jak sądzę, zupełnie dla nas niewymawialny i oni to zauważyli.
– Dziwny język. Albo przydechy, albo jodłowania. Jak u tyrolskich śpiewaków.
– Niech się pan uważnie wsłucha – powiedział Bibl rozglądając się po amfiteatrze. – Słyszy pan? Zupełnie po ptasiemu. Jak w lesie. Kląskają i poświstują.
Jeszcze raz spojrzał na otaczające ich fotele. Niebieskie kurtki siedziały cicho, jak grzeczne dzieci, nie kręcąc się i nie zmieniając miejsc. Teraz Bibl mógł już dostrzec pewne różnice w ich wyglądzie. Nie było tu tej jednolitej młodości, jaką widzieli w słoneczno – zielonej szkole – otaczały ich twarze młodzieńcze i dorosłe, niekiedy pomarszczone, a nawet i nie ogolone. Były również i kobiece – charakteryzował je nieco wydłużony owal twarzy, drobniejsze rysy i kokieteryjna różnorodność krótko przystrzyżonych, chłopięcych fryzur. Kim oni są? Jeśli przyjąć hipotezę Alika o rezerwatach, to gdzie te rezerwaty się znajdują? Tu czy w Aorze? Jaką rolę spełniają nieroby – konsumenci z Aory i pracujący na nich mądrzy niebieskoskórzy obsługujący świetlne i kolorowe cuda techniki. Co prawda ci drudzy nie mają takich zdolności porozumiewania się, jakimi dysponują Hedończycy – telepaci z zielonej i granatowej fazy, ale to ograniczenie towarzyszy najwidoczniej tylko procesowi produkcji. A tutejsze procesy produkcji związane są z niesłychanie wysokim poziomem nauki i techniki. Z tego by wynikało, że gospodarze są tutaj, a nie tam, w promieniach innych pozornych słońc. Ci ludzie robią śmieszne błędy, ale czyż to nie zadziwiające, że ich słownik wzbogaca się szybciej niż słownik najdoskonalszego cybernetycznego tłumacza? A liczba błędów gramatycznych zmniejsza się odwrotnie proporcjonalnie do liczby nowych słów.
Rozmyślania Bibla przerwał zaniepokojony szept Kapitana:
– Psst… Słyszy pan? Zupełnie inny dźwięk. Zdaje się, że już nie jesteśmy w lesie, lecz w pasiece.
Z ciemnego przejścia, które łączyło tę salę ze skrzyżowaniem ruchomych taśm chodników, dało się nagle słyszeć niezbyt głośne, równomierne buczenie. Tak buczy albo zużyty mechanizm, albo zaniepokojony ul.
– Kłaść się na podłogę! – krzyknął do nich ich znajomy z pierwszego rzędu. – Nie mówić. Nie hałasować. Cicho.
Kapitan i Bibl wykonali polecenie.
A z przejścia na otwartą przestrzeń areny wypłynął powoli miedziany latający talerz. Zresztą, być może, wcale nie miedziany, a tylko błyszczący jak dobrze wyczyszczona i wypolerowana miedź. Bibl poruszył się i uniósł głowę. Talerz natychmiast skierował się w jego stronę i zawisł wysoko w powietrzu; niewielki, o średnicy około pół metra, wypukły tylko z jednej strony, co czyniło go jeszcze bardziej podobnym do talerza albo raczej do półmiska czy tacy. Z takim samym pszczelim buczeniem zaczął się opuszczać na arenę. Trzy metry, dwa, półtora… „Zaraz nas przydusi albo nakryje jak kołdrą” – pomyślał Bibl, wciskając się w plastik podłogi. Przez chwilę ogarnął go strach, ale talerz pokrążył nad nimi, znowu uniósł się w górę i kołysząc się w powietrzu, powoli popłynął nad amfiteatrem. Niebieskoskórzy milczeli w bezruchu, wciśnięci trwogą w fotele. Talerz zaś, po wykonaniu kilku kręgów i ósemek w zacichłej sali, tak samo powoli skrył się w ciemnym przejściu -. Jego pszczele buczenie było słychać nawet wtedy, kiedy zniknął z pola widzenia, aż wreszcie stopniowo ucichło.
– Nowe cudo – uśmiechnął się Bibl, wstając. – Co to było? Zgadł pan, Kep?
Kapitan zamyślił się chwilę.
– Przypomina latający lokator. Widocznie rejestruje jakieś uboczne szumy. Ktoś zauważył coś niezwykłego i zareagował.
– Koordynator – odparł, zbliżając się ich znajomy.
– Nie używaliśmy takiego słowa – odparł Kapitan, zaskoczony.
– Używaliście go tutaj. – Niebieskoskóry postukał się palcem w czoło. – A talerz to słyszeć i poznawać hałas. Wy mówić: obcy, niezwykłe. A nie obcy i zwykłe – to cicho, hałasu nie ma. Ale my zebraliśmy się – hałas: ztsistzss… – Próbował naśladować ich poświstywanie.
– Czy to znaczy, że wam nie wolno rozmawiać? – Niteczka domysłu znowu zaczęła wymykać się Kapitanowi z rąk.
– Tam gdzie spać, można. Gdzie nie pracować, odpoczywać, śmiać się. W domu – dodał z dumą jeszcze jedno przyswojone bez podpowiadania słowo.
– W domu, to znaczy gdzie?
– Tu, za ścianą. A ich dom – wskazał na ciemne przejście, wyraźnie mając na myśli swoich nie mogących porozumiewać się z Ziemianami rodaków – dalej. Tam gdzie takie chodniki. – Dotknął niebieskiego kombinezonu Kapitana.
Dlaczego więc wy jesteście tutaj, a oni tam?
– Dlatego, że oszukujemy Koordynator.
– Czyż można go oszukać?
– Wy widzieć talerz? On odejść. Nie zauważyć.
– Dlaczego i w jaki sposób go oszukujecie? – zapalił się Bibl.
– Trudno wyjaśnić. Jeszcze mało słów. Wy brać ze sobą hełmy. Do domu. Rozmawiać – nie zdejmować. Spać – nie zdejmować. Wrócicie – będziemy wiedzieć więcej.
– Jest nas czterech – Kapitan uniósł do góry cztery palce.
– Rozumiem. Brać ze sobą cztery hełmy. – W rękach rozmówcy pojawiły się jeszcze dwa nowe hełmy. – Wrócić wszyscy razem. Gdzie wasz dom?