– A jeżeli to dyktatura telepatyczna – wysunął sugestię Alik. – Mózg działa na psychikę, a Koordynator utrzymuje porządek.
– Nie, Alik – Kapitan odrzucił tę hipotezę – porządek panuje tylko w salach regeneracji. Ale to porządek taśmy, automatycznych działań, automatycznie sterowanych. Człowieka montują jak samochód, z części. Przywracana jest praca serca, potem oddychanie, krwiobieg, przemiana materii. Słyszałeś o tym, co robią z pamięcią. To nie ład, a nieład, marsz wstecz, upuszczony kamień Syzyfa.
– Ilu mieszkańców ma Aora? – zainteresował się Bibl.
– Około trzech milionów, jeżeli wierzyć Nauczycielowi.
– A więc trzy miliony dyktatorów. Nie mamy materiału porównawczego.
– Mamy – powiedział Mały. Nikt go nie zrozumiał.
– Sanatorium w Dubrowniku.
Kapitan aż gwizdnął z podziwu: ciekawa analogia!
– O co chodzi? – zdziwił się Alik.
– Sanatorium z automatyczną obsługą. Personelu nie ma. Ani sprzątaczek, ani salowych. Całe zaopatrzenie skomputeryzowane. Podyktujesz w „wejściu”, otrzymasz w „wyjściu”. Jeżeli zechcesz, dostaniesz płetwy do nurkowania, jeżeli zechcesz, befsztyk z cebulką. Całkowita swoboda. Tylko nie można naruszać przepisów. Ale przecież i w Aorze są przepisy. Dziwaczne, ale są.
Kapitan zamilkł zauważywszy uśmieszek Bibla.
– Zapomniałeś o czymś, Kapitanie.
– O czym?
– O obsłudze technicznej. Za ścianami sypialni, za pulpitami komputerów, przy tackach automatów kelnerskich, przy blokach aparatury rejestracyjnej. A przecież ta obsługa techniczna, to są ludzie! Obliczeniowcy, programiści, dyspozytorzy, regulatorzy taśm podawczych, po prostu mechanicy, majstrowie. Oni wcale nie są antagonistami kuracjuszy. Znajdują się w tej samej klasie społecznej. A w Aorze?
Kapitan zamyślił się.
– Nie wiem.
– Taka obsługa jest i w Aorze. Jej funkcjonariuszy widzieliście w salach regeneracji. Co o nich możecie powiedzieć?
– Dokładni, zdyscyplinowani – Kapitan zaginał palce – wymusztrowani.
– Przez kogo?
– Tego też nie wiem.
– Może jednak są to roboty?
– Nie sądzę. Jest w nich, pomimo ich automatyzmu, coś nieuchwytnie ludzkiego.
– Skoro tak, to jaka istnieje klasowa współzależność pomiędzy nimi i Aoryjczykami? Eksperymentatorzy i króliki doświadczalne, jak przypuszcza Alik, czy panowie i słudzy? Ludzie wywodzący się z różnych gatunków biologicznych, różnych cywilizacji, czy po prostu z dwóch klas – uciskanej i uciskającej? Antagoniści czy sojusznicy, przyjaciele czy wrogowie?
Kapitan znowu się zamyślił.
– Nieroby i pracusie – powiedział Mały. – Tylko to na razie wiemy. Pozostałe sprawy to ciemna magia.
– A może cywilizacje te są równoprawne? – zasugerował Bibl.
– Nauczyciel mówił tylko o jednej, konsumpcyjnej – przypomniał sobie Kapitan i zasępił się. – A może dalibyśmy spokój tym hipotezom? Kilku niewiadomych w tym równaniu jeszcze nie znamy. A więc zacznijmy jutro „rano. Od Błękitnego Miasta albo Nirwany.
Pierwsze ukazało się miasto.
Alik oznajmił o tym, wpadając do pokoju z maszynką do golenia w ręku. Paliło zwykłe rude słońce, ale błękitne już je dopędzało, mijając granatowe. Każdego ranka kolejność ich wschodów się zmieniała, i do tej pory Kapitanowi ciągle nie starczało czasu na to, aby wyliczyć ich orbity. A zresztą teraz interesowała go zupełnie inna sprawa.
Był to ten sam pamiętny widok, jaki ukazał się z tego samego okna podczas pierwszego dnia ich pobytu na stacji. Znane i nieznane bryły geometryczne spłaszczone, rozciągnięte, przekrzywione, pogniecione. Wszystko to pstrzyło się, mieniło wszystkimi barwami widma, gdzieniegdzie zastygało, obnażając bezkształt i brzydotę, gdzieniegdzie poruszało się, wiło. Barwy stawały się jaskrawe, to znów z wolna matowiały. Po pewnym czasie ten chaos przestawał drażnić. W niezwykłych załamaniach i krzywiznach pojawiał się swoisty rytm architektoniczny, fascynujący i przyciągający spojrzenie. Tym razem miraż był bliżej, w odległości około pół kilometra, i wcale nie drżał, ani nie rozpływał się. Dok się nie omylił: to było miasto! Obce, nieziemskie, wcale nie baśniowe, ale swą niewiarygodnością zapierające dech w piersi.
– Szykować „Portosa”? – zapytał Mały.
– Po co? To przecież dwa kroki. Dojdziemy piechotą.
– A osłona energetyczna?
– Zdjęta. To nie zwykłe łącze, ale zbliżenie faz.
Kapitan zrezygnował i z ziemskiej broni. Wzięli tylko „bicze” i paralizatory. Mały posępniał coraz bardziej. Gorąco pragnął pójść zamiast Bibla, ale kolejności pilnowano skrupulatnie. W równym stopniu przestrzegano zasady: dwóch na wyprawie, dwóch na stacji. Zresztą nie było powodów do niepokoju. Tylko własna nieostrożność, ryzykanctwo czy nieprzemyślane działanie mogły spowodować jakieś zagrożenie. Wszystko, co zdarzy się w trakcie wyprawy, może i powinno być przewidziane.
Kapitan i Bibl szli w milczeniu, nie mogąc oderwać wzroku od niezwykłego miasta. Strzelało wysoko w górę, ale właściwie nic nie sugerowało podziału na piętra. Tylko na różnych poziomach, a było ich dosyć dużo, Bibl doliczył się ponad szesnastu i dał spokój – miasto przecinały płaszczyzny, po których poruszały się jakieś nie określone mechanizmy o konturach zamazanych prędkością ruchu. Niekiedy płaszczyzny zakrzywiały się, tworząc coś na kształt stadionów, przeciętych zygzakami wież telewizyjnych albo dźwigów bramowych promieniujących czymś podobnym do światła neonowego. Wszystko to przypominało nie tyle miasto, co fabrykę o nieznanym przeznaczeniu i fantastycznej technologu. Można było nawet zidentyfikować hale produkcyjne z tablicami świetlnymi, gigantyczne pulpity jeszcze bardziej gigantycznych maszyn matematyczno-liczących, wachlarze rur, pędzące pionowo i na ukos wielkie windo – podobne kształty i dziwne spiralne taśmy przeszywające wszystko na wskroś. Jednego nie można było odnaleźć w tym pseudoprzemysłowym bałaganie – domów, mieszkań, pięter, okien, choć i one czasami były kreślone wiązkami błyskawic na mętnawoniebieskim tle nieba albo pojawiały się w grze kolorowych plam na pionowych płaszczyznach siecznych. Błękitnawa szarość, zmętniała ultramaryna, dziesiątki odcieni rozcieńczonego indygo błądziły gdzieś na wysokościach, przekazawszy wszystkie pozostałe barwy niższym poziomom miasta. W jego kształtach, i tych nieruchomych, i w tych przelewających się i migoczących – nawet uważny obserwator nie odnalazłby naturalnej barwy drzewa czy metalu. Nigdzie. Zamiłowanie Hedony do jaskrawych barw i tu dawało znać o sobie: wszystko mieniło się i połyskiwało jak szkiełka w dziecięcym kalejdoskopie. Zaledwie przed chwilą na dziesięciometrowej wysokości przesunęła się niebieska rura wyrzucając różnokolorowe, dziwacznie powygniatane płaszczyzny, kiedy nagle na jej miejscu zaczęła pęcznieć pomarańczowa kula. Pokryła się liliowymi plamami, najeżyła się wiązką strzał uderzających o czarną ścianę, strzały rozsypały się w iskry, iskry rozbłysnęły w gwiazdy, a gwiazdy znowu zlały się w pomarańczową kulę, która stopniowo wyciągnęła się w niebieską rurę. Chwilami wydawało się, że ta ruchoma geometria miasta nie posiada materialnych granic, lecz jest wykreślona tylko światłem i kolorem. Nawet z bliska nie można było się zorientować, co powstaje w tych zaczarowanych, widmowych halach: przedmioty – fantomy czy ich dziwacznie zabarwione cienie.
Kapitan i Bibl już od kilku minut stali w milczeniu tuż przy samej granicy miasta, o ile można było tak nazwać to ściankę, to schody, to pstro zabarwioną siatkę, to wiązki włóczni podobnych do tyczek z włókna szklanego, strzelające u góry zielonymi iskrami. Obaj kosmonauci zupełnie nie zwracali uwagi na ten diabelski taniec barw i kształtów. Myśleli o gospodarzach miasta, których za chwilę mogą spotkać na różnobarwnych, spiralopodobnych taśmach, które z bliska okazały się ruchomymi chodnikami – ni to trotuarami ulicznymi, ni to wewnętrznymi ciągami komunikacyjnymi hal fabrycznych, czy też samobieżnymi podstawami gigantycznych pulpitów sterowniczych jakichś maszyn. Najprawdopodobniej właśnie te „ulice” widzieli Mały i Alik, mknąc „Portosem” poprzez rozrzedzoną materię miasta i identyfikując pulpity jako „domy”, a płaszczyzny jako „dworce”