– Ano tak – uśmiechnął się Mały – większy nie urosłem.
– Nie rozumiem – obojętnie stwierdził Wytrwały – wygląd zewnętrzny przeczy imieniu.
– I nie zrozumiesz – przekazał Kapitan swoją myśl – nawet nie znasz takich słów jak ironia, żart. Powiedz, kim jesteś w Aorze, wolnym czy naśladownikiem?
Wytrwały uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie, a może Kapitanowi tylko się to wydawało.
– Zapytaj swoich towarzyszy. Oni wiedzą.
Mały popatrzył pytająco na ksora i ten, jak zwykle lakonicznie i jak zwykle nie bardzo zrozumiale, odpowiedział:
– Nadludzie, pierwszy stopień.
A więc tak wyglądają ci nadludzie! Kapitan z ciekawością przyglądał się wczorajszym uczniom. Nie odznaczali się niczym szczególnym – ani wyglądem zewnętrznym, ani sposobem bycia nie różnili się od innych. Nawet odzież mieli tę samą co w Zielonym Lesie. A więc wynika z tego, że swoją informację gromadzą przy użyciu innych środków i najprawdopodobniej nie zagrażają nikomu. Przecież w głosie ksora nie było strachu. Nikt też nie zwracał uwagi na ich stolik, nikt nie próbował wyślizgnąć się niepostrzeżenie, tak jak to miało miejsce pół godziny wcześniej, kiedy w lepo panoszyli się magowie.
Kapitan znowu popatrzył uważnie na Wytrwałego, próbując go rozszyfrować. Hedończyk siedział, skłoniwszy głowę, z półprzymkniętymi oczyma, zupełnie jakby słuchał jakiegoś głosu, niesłyszalnego ani dla Kapitana, ani jego rozmówców. Potem wstał, wyraźnie zaniepokojony:
– Chodźmy – rozkazał. – W trzecim porządku są jakieś kłopoty. Nie będziemy tracić czasu. – Popatrzył na ksora: – Ty również pójdziesz z nami, będziesz potrzebny. – I dodał pospiesznie: – Sam, sam, bez asysty. I tak jest nas dużo.
Kapitan znowu spostrzegł, że nikt nie zwrócił uwagi na ich odejście: przyszli, posiedzieli i poszli. No i co w tym dziwnego?
– Nie zostawać w tyle. – Wytrwały złapał Kapitana pod rękę, a jego towarzysz wyciągnął dłoń do Małego:
– Z nami. Szybciej.
Weszli w znaną już pustkę, poczuli skurcz serca i znowu znaleźli się w mieście, w jakimś „trzecim porządku”, który niczym nie różnił się od innych „porządków”, które widzieli w Aorze. Była to taka sama równia, lekko połyskująca ulica-dach, z taką samą skomplikowaną grą barw na ścianach domów – tuneli, takimi samymi niebieskimi placami w dole. Nie było tylko ciszy, do której zdążyli już w Aorze przywyknąć, ciszy, nasyconej szelestem kobiecych sukien, miękkim odgłosem spokojnych kroków przechodniów, ledwo słyszalnym oddechem sąsiada – ciszy dzwoniącej lekko jak latem w południe nad polem koniczyny.
Tym razem na placu huczał tłum złożony z czterdziestu – pięćdziesięciu ludzi – huczał groźnie i gniewnie jak potężny ul pszczeli. Przypatrzywszy się uważnie, można było dostrzec, że tłum nie jest jednolity, lecz dzieli się na dwie stojące naprzeciw siebie grupy. W zaciśniętych pięściach można było dostrzec matowe rękojeści „biczów”, francuskie klucze „paralizatorów” i czarne, elastyczne pałki – emitory, niczym nie różniące się od tej, która wisiała przy pasie Kapitana. Wszyscy byli podobni do siebie jak bliźnięta, różnili się tylko odzieżą. Kobiety były nieco szczuplejsze, zbudowane nie tak atletycznie jak mężczyźni.
– Zdążyliśmy – bezdźwięcznie powiedział Wytrwały. Nie wiadomo skąd wyszarpnął czarny „ogórek” z lejkiem na końcu i wydał szybki rozkaz: – Nie traćcie nas z oczu.
– Co to jest? – Mały zainteresował się „ogórkiem”.
– Dist. Macie broń?
– Tak. Ale inną.
– Wystarczy. Chodźcie.
– Jak? Na dół?
Wytrwały zniknął i natychmiast pojawił się na dole. Zero przejście zajęło mu zaledwie jakiś ułamek sekundy. Za nim podążyli wszyscy, również i Ziemianie, którzy zdążyli się już przyzwyczaić do tego niecodziennego sposobu poruszania się. Było ich pięciu przeciwko pięćdziesięciu, ale tamci nawet nie zauważyli pojawienia się obcych.
– O co im poszło? – spytał Kapitan.
– Nie wiem – odparł Wytrwały. – Może o plac.
– Czyżby tu był tylko jeden taki plac?
– Oczywiście, że nie. Ale ci tu nie myślą.
– Po co tu przyszliśmy? Mamy zapobiec bójce?
Wytrwały ze zdziwieniem popatrzył na Kapitana:
– Zapobiec? Dlaczego? Niech się biją. Dodatkowa informacja.
– Dla kogo?
– Dla wszystkich. A my jesteśmy tu po to, żeby zapobiec gwałtowi nad naturą.
Kapitan nie zrozumiał.
– Zabójstwu?
– Zabójstwo to tylko zniszczenie jednego „ja” osobnika, powód do przeróbki. Gwałt nad naturą to naruszenie cyklicznej równowagi, takie uszkodzenie obiektu, że już nie nadaje się do przerobienia z powodu naruszenia struktury.
– Co on ma na myśli? – zapytał Mały.
– Uszkodzenie ciała – rzucił Kapitan. – Jeżeli urwą ci rękę albo utną głowę, to struktura ulegnie naruszeniu. Czy to się zdarza? – spytał Wytrwałego.
– Rzadko. I nie powinno się zdarzać. – Przesunął dźwigienkę na czarnej powierzchni „ogórka” i lejkowate płatki zaświeciły się niebiesko. – Odczep pałkę i bądź w pogotowiu. Kiedy będzie trzeba, powiem.
Tymczasem obie grupy zbliżały się do siebie z narastającą wściekłością – bezmyślną i ślepą. Ktoś powinien był zacząć, zręcznie uderzyć „biczem” albo sparaliżować pierwszego z brzegu przeciwnika i uruchomić w ten sposób mechanizm ogólnej, dobrze zorganizowanej i niczym nie zakłóconej bójki. Bić się tu, jak widać, umieli i lubili.
I ktoś odważny się znalazł. Nagle wzbił się promyk „bicza”, przejechał po kimś w tłumie i zapoczątkował taniec błękitnych błyskawic, podobnych do długich kling. Potem do „biczów” przyłączyły się paralizatory. Walczący zaczęli padać jak ołowiane żołnierzyki, wszystko przemieszało się i skłębiło – i zwycięzcy i zwyciężeni, jeżeli taki podział miał tu jakikolwiek sens.
Wytrwały trzymał się na uboczu. Bawił się świecącym „ogórkiem” i patrzył na walczących – leniwy, obojętny widz. Nagle jednak napiął się jak sprężyna i skoczył w tłum. Przebijał się przezeń, nie zwracając uwagi na uderzenia „biczów”, zręcznymi unikami omijając promienie paralizatorów zdecydowanie sunął w stronę wysokiego Hedończyka z czarną piracką opaską na oku i rudą „sztabką” w ręku. Najwidoczniej ta właśnie „sztabka” mogła spowodować gwałt nad naturą, któremu Wytrwały miał obowiązek zapobiec. Mogła, ale nie spowodowała. Z otwartego leja „ogórka” strzelił strumień niebieskawego gazu i Hedończyk natychmiast osunął się na ziemię. Wytrwały złapał go, wyniósł z tłumu, rzucił pod kolorową ścianką tunelu i potarł swój policzek, na którym nabrzmiewała purpurowa pręga.
– Boli? – zapytał ze współczuciem Mały.
Wytrwały machnął pogardliwie ręką.
– Drobiazg. Struktura nie naruszona. – Podrzucił na dłoni podłużną rudawą „sztabkę”. – Nóż elektronowy. Bez trudu przecina każdą tkankę. Ciekawe, skąd go zdobył?
– Sirgowie – przekazał myśl towarzysz Wytrwałego. – To ich robota. Dają je każdemu bez zastanowienia. Tutaj jeszcze jeden ma taki nóż.
– Skąd wiesz? – nie uwierzył mu Mały.
– My powinniśmy wiedzieć.
– Mistyka – wycedził przez zęby Mały i wpatrzył się w tłum. – Który z nich ma nóż?
– Wolny w czarnej koszuli. Szósty sektor.
Mały nie zrozumiał, co oznacza dla Hedończyka szósty sektor i dlaczego szósty, a nie piąty, ale wolnego zobaczył. Zręcznie manewrował „biczem”, zaciśniętym w prawym ręku, a lewą dłoń wsunął za pazuchę czarnej koszuli.
– Trzeba go obezwładnić – przekazał myśl Wytrwały. – Kto pójdzie?
– Ja – odparł Mały. – Dawaj pałkę.
– Zwariował! – krzyknął Kapitan. – Przecież załatwią cię w mgnieniu oka.
Ale Mały już wdarł się w tłum. Zręcznie posługując się pałką, robiąc uniki przed spadającymi na niego ciosami, uderzył kogoś „bykiem” w brzuch, na czas zauważył rękę z „biczem”, skierowanym w jego stronę, uderzył kantem dłoni w tę rękę, zdążył schwycić rękojeść „bicza” i smagnął nim po zbliżających się twarzach, rękach, szyjach. Ktoś zawył z bólu, ktoś upadł i Mały przesunął się o dalsze pięć metrów. Mógł już dosięgnąć „biczem” wolnego w czerni, ale nie spieszył się: cios pałką będzie skuteczniejszy, a w razie czego gołymi rękami też da sobie radę. Nagle coś połyskliwego oparzyło mu plecy. Zachwiał się z bólu, przed oczyma popłynęły ogniste koła: trafili mnie, dranie!