Литмир - Электронная Библиотека

– Mały ma rację – wtrącił się Alik. – Bardzo trafne określenie.

Czego się wymaga od małpy w niewoli? Przede wszystkim, żeby uwierzyła w swoją swobodę i szczęście, żeby ciut-ciut kombinowała i przedrzeźniała człowieka. Na przykładzie jej zachowania ktoś prowadzi sobie tylko zrozumiałe doświadczenia, robi jemu tylko potrzebne obserwacje i wyprowadza wypływające z tych obserwacji wnioski. Dowiedzieliście się, kto? Nie!

To rozgorączkowanie Alika było jakieś dziwne. Zupełnie, jakby wiedział o czymś nowym, zaskakującym. Domyśleć się tego nie było wcale trudno: to, o czym Alik wiedział, dosłownie wypisane było na jego twarzy, Mały nawet zwrócił mu uwagę:

– Nie pleć.

– Rozrabiacie, chłopaczki – powiedział Bibl. – Co ukrywacie? Mały odpowiedział ociągając się i niechętnie ważąc każde słowo:

– Nie lubię gadaniny. Tutaj, zanim się zacznie mówić, trzeba dużo przemyśleć. A my nie zdążyliśmy. Jesteśmy tu zaledwie od godziny.

Rozmowa toczyła się przy obiedzie, który Alik przygotował naprędce, ale zgodnie z zasadą „ani grama syntetyki”. Wrócili rzeczywiście godzinę temu z wyprawy pojazdem, pozostałym w spadku po ekspedycji, która wróciła na Ziemię. Mały wyregulował ochronny deflektor i zwołał Alika: „Dość tego grzebania się w rupieciach korytarza. Przejdziemy się na ocean”. Alika, oczywiście, nie trzeba było długo namawiać. Bez przygód dojechali do wody, niebieskawej z wyglądu, zupełnie jakby zabarwionej farbką; była błękitna nawet tuż przy brzegu. „Wykąpiemy się?” – zaproponował Alik. „E tam – machnął ręką Mały – jeszcze jakąś cholerę złapiemy”. Otoczenie również nie zapowiadało żadnych przygód – obtopiony czarny brzeg, stromo spadający do wody, lekka bryza od oceanu i błękitne słońce w zenicie. Wcale nie grzało, żar lał się z drugiego, zniżającego się ku zachodowi, a błękitne tylko rzucało wokoło ultramarynowe odblaski. „Nie podoba mi się to wszystko” – powiedział Mały i szybkim krokiem ruszył w kierunku „Portosa”. Speszony Alik również poszedł za nim. Nie było tu nic ciekawego, nie mógł zrozumieć nagłego niepokoju kolegi. Lecz Małego wyraźnie coś zaalarmowało.

– Dlaczego? – zainteresował się Bibl.

– Przeczucie. Wydawało mi się, że coś się nagle powinno zdarzyć. I zdarzyło się.

W odległości jakichś pięćdziesięciu metrów od nich – widzieli to już przez szkła wizjera pojazdu – na czarnym kamieniu wyrósł nagle olbrzymi, pąsowy wachlarz, podobny do drżących na wietrze gigantycznych płatków tulipana. Porównanie wymyślił Alik. Nie przepadający za „artystycznymi” wizjami Mały poprawił: „Takie same strzępy mgły, tyle że czerwonej”. W tych strzępach ciemniało jądro, podobne do kineskopu z zamglonym obrazem telewizyjnym. Mały włączył pole ochronny i gwałtownie ruszył w tym kierunku. Szok trwał tylko jedno mgnienie zupełnie jakby ktoś przekręcił kontakt: jasno-ciemno – znowu jasno tylko krajobraz inny.

Jechali przez miasto: nie po mieście, a właśnie przez, przeszywają ulice, domy, wieże, wiadukty, dziwne budowle, przepełnione łudź i przypominające dworce albo puste jak hale fabryczne, w których skończono już pracę. Podobieństwo do hal fabrycznych narzucały quasi-taśmy transporterów, przenoszące bez widocznych podpór jakieś przedmioty o nieznanym kształcie i przeznaczeniu. Obejrzeć je było trudno, prawie niemożliwe: pojazd poruszał się bardzo szybko, sytuacja zmieniała się co sekundę. Ale bodaj najciekawsze było to, że ruch pojazdu nie powodował żadnych zmian w otaczającym go życiu, że fizycznie nie wchodził on w skład jego przestrzeni, a przenikał je niematerialny Latający Holender.

– Dziwne – powiedział Bibl, zaskoczony – przeszliście „wejście” ale nie weszliście do fazy.

– Podobnie jak Mały nie zna pan równań Merle’a – odparł Alik – a Merle dopuszcza istnienie ruchu okołoprzestrzennego, międzyfazowego. W taki właśnie sposób poruszaliśmy się również my, obserwując ich fazę z boku, jak program telewizyjny. Czy program telewizyjny może zapewnić takie przenikanie w jego teleświecie? Może. Tak to właśnie objaśniałem Małemu, a ten tylko rękami macha.

Mały nie machał rękami. Zasępiony przypomniał sobie to, co widział. Co za różnica, z jakiego miejsca oglądało się obraz, którego nie jest się w stanie objaśnić. Był on zupełnie niepodobny do zielonej idylli brodatych niemowlaków i wygolonych uczniaków. W błękitnym świecie – a wyglądał on właśnie tak, jakby patrzyło się na niego przez okulary z błękitnymi szkłami – wszystko pracowało; i ludzie, i przedmioty. Przedmioty latały, właśnie latały, a nie były przenoszone czy przewożone – ledwo widoczne w pędzących prostych lub spiralnych potokach, pojawiające się, to znów znikające, materializujące się, to znów rozpadające się w nicość. Ludzie nie poruszali się bezcelowo: wykonywali swe czynności bez odpoczynku, bez rozglądania się na boki. Nawet nie próbując określić, co robią, śmiało można było stwierdzić, że są oni zajęci pracą, która bez reszty pochłania ich uwagę.

– Ludzie? – przerwał pytaniem Bibl. – Takie same dwumetrowe nagusy?

– Nie – odparł Alik – tamci to coś w rodzaju Małego, a ci sięgają nam najwyżej do ramienia. Ale obserwując z przestrzeni międzyfazowej widzieliśmy wszystko w innych proporcjach, albo zetknęliśmy się tu z całkiem inną rasą.

– A twarze, odzież?

– Według mnie byli ogoleni. Kurteczki noszą króciutkie, jednokolorowe. Coś w rodzaju niebieskich dzwoneczków. Dokładnie nie mogę określić: zbyt szybko zmieniało się wszystko. Niech pan spróbuje u nas na Ziemi puścić przez Paryż czy Londyn szklaną torpedę na wysokości półtora, dwóch metrów i z prędkością ponad dwieście kilometrów na godzinę. Dużo pan zauważy ze środka tej torpedy?

Pewne obserwacje zdążyli jednak poczynić. W mieście tym zupełnie nie stosowano kół – ani na ulicach, ani w maszynach – tylko przeguby i macki manipulatorów. Tablice świetlne zamiast pulpitów. Hale maszynowe o gigantycznych rozmiarach, z maszynami przezroczystymi jak kryształ. Niezwykłe zwierciadła, wielkie jak jeziora – ni to pochłaniacze energii słonecznej, ni to kondensatory jakichś innych rodzajów promieniowania świetlnego. Fantastyczne, topologicznie powyginane powierzchnie budynków. Nieruchoma, matowa kopuła nieba. Jadowity lazur jezdni i podłóg. Wszystko to przemknęło przed nimi w trakcie półgodzinnego seansu malarskich i graficznych abstrakcji.

Alik skończył opowieść i filuternie popatrzył na Bibla.

– No i co pan, panie profesorze, powie o społecznej strukturze cywilizacji Hedony?

– Nie pleć – znowu upomniał go Mały.

– Po pierwsze – zagiął palec Bibl – nie widziałem tego, co wy widzieliście. Po drugie, widzieliście wszystko niewyraźnie i krótko. Po trzecie, wasza opowieść o tym, co widzieliście, jest delikatnie mówiąc niezbyt spójna i dokładna.

– Słusznie – przerwał mu Mały. – Zupełnie niedokładna. Same cuda. A może jest tu pięć cywilizacji, po sztuce na słońce?

– Pustynia jest martwa.

– No to cztery. Jakimi faktami dysponujemy, żeby wyciągnąć określone wnioski?

– A próbowałeś zestawić te wnioski? – nie poddawał się Alik. – A ja zestawiłem. I wyciągnąłem wnioski. Tu są nie cztery cywilizacje, lecz jedna. Technokratyczna. Mózg, jak powiedział Bibl, to programista, a Koordynator jest urządzeniem, które wprowadza program w życie. A przy nich, powiedzmy, działa rada złożona z pięciu, sześciu mędrców, którzy nadzorują program i jego wykonanie. Ludzie w mieście to uczeni i pracownicy, ludzie w zielonym rezerwacie to morskie świnki, które są karmione, pojone, uczone zgodnie z programem jakichś badań albo po prostu dla rozrywki. Inna rasa, być może nawet sztucznie wyhodowana. Humanoterrarium Zoo.

– Zimno, zimno – powiedział Kapitan, wchodząc do pokoju – jesteś teraz jeszcze dalej od rozwiązania zagadki tej planety. A rozwiązanie, zapewniam was, będzie całkiem nieoczekiwane.

16
{"b":"107035","o":1}