Литмир - Электронная Библиотека

– Przeżyłeś to?

– Nie.

– Znasz kogoś, kto przeżył?

– Nie. Nikt z tych, którzy przeżyli, nie zachowuje starej pamięci. Regeneracja początkuje nowy cykl.

– Mętnie się tłumaczysz, braciszku – powiedział Kapitan.

– Nie rozumiem zwrotu.

– Przyjaciel, towarzysz, chłopak.

– Luka pojęciowa. Pierwszych dwu pojęć nie znam. Ostatnie oznacza młodzieńca. Ale ja już nie jestem młodzieńcem. Zakończyłem pełny krąg szkoły.

– A bywa niepełny?

– Oczywiście. „Błękitni” to pierwszy półkrąg, „granatowi” drugi. Łączenie następuje dopiero po zdaniu pierwszego testu.

– W ten sposób pogubimy się – Bibl powstrzymał Kapitana. – Już odbiegliśmy od głównej sprawy… Jak się nazywa wasza planeta? – zwrócił się do Hedończyka.

W odpowiedzi „usłyszeli” coś nieokreślonego, niejasnego, nie dającego się powtórzyć.

– Zrozumiał pan coś, Kapitanie?

– Jakieś kwakanie. Najprawdopodobniej w naszym języku nie ma ani analogicznych pojęć, ani podobnych dźwięków.

– Dlaczego brzęczycie? – zapytał Hedończyk.

– Pytali nas już o to wasi współplemieńcy – powiedział Bibl i zawahał się: czy dotrze do jego rozmówcy pojęcie „współplemieńcy”, ale nie „usłyszawszy” pytania, ciągnął dalej: – Przekazujemy myśli głosem. Dźwięki tworzą słowa, słowa układają się w zdania, które dokładnie oddają myśli. Ten system porozumiewania się nazywamy mową.

– Nasz system porozumiewania się jest prostszy i bardziej komunikatywny.

– Zgoda. Ale mowa posiada dodatkowe walory: bogactwo intonacji, podteksty, tonalność.

Biblowi wydało się, że oczy Hedończyka jakby się powiększyły, wargi zacisnęły. Najwyraźniej czegoś nie rozumiał.

– Nie pojmuję – odezwał się. – Być może mój „IQ” jest niższy od waszego.

– Słyszał pan, on powiedział „IQ”? – szepnął Kapitan do Bibla. – Przecież to specyficznie amerykański termin i na dodatek używany sto lat temu.

Bibl uśmiechnął się:

– On niczego nie powiedział, Kep. To nasze tłumaczenie jego myśli. Należy przypuszczać, że chodziło mu o współczynnik rozwoju umysłowego. Z przyzwyczajenia wciąż jeszcze nazywamy go „IQ”.

– O to mi chodziło – odebrali replikę Hedończyka.

– Rozumiesz wszystko, o czym myślimy, mimo że nie zwracamy się bezpośrednio do ciebie? – nie wytrzymał Bibl.

– Nie wszystko. Jeżeli waszej myśli nie towarzyszy chęć ukrycia jej przede mną, mogę ją odczytać. To samo jest przecież i u nas. Myśl odbierana jest tylko przez tego, do kogo jest skierowana. Otwarcie i zamknięcie jej przed kimś innym zależy tylko od myślącego.

Hedończyk, który do tej pory trwał nieruchomo jak kamień, przestąpił z nogi na nogę. „Przecież to człowiek, zwykły człowiek, i zmęczył się jak człowiek” – pomyślał Kapitan.

– Dlaczego stoisz? – zapytał. – Nie masz gdzie usiąść?

Hedończyk wydał nieokreślony dźwięk, coś w rodzaju mruknięcia czy stłumionego śmiechu i natychmiast spoczął na takim samym – wiszącym, przezroczystym siedzisku, które nie wiadomo w jaki sposób pojawiło się i zbłękitniało.

– Jak to robicie? – zainteresował się Kapitan i w tej samej chwili „usłyszał” obojętną odpowiedź Hedończyka.

– Nie wiem.

– I nie ciekawi cię to?

– Po co?

– Według mnie ciekawość jest bodźcem do podniesienia „IQ”. A ty na przykład do tej pory nie zainteresowałeś się tym, skąd się wzięliśmy i kim jesteśmy.

– Po co? Dokładna wiedza to tylko jedna odpowiedź. A wyobraźnia podpowie kilka.

– Jaki sens ma zastępowanie dokładnej wiedzy imaginacją?

– To jedna z nauk półkręgu. Silniejsza wyobraźnia daje więcej jednostek informacji.

Kapitan chciał już zadać pytanie, o jakiej informacji mowa, ale Bibl powstrzymał go przykładając palec do ust:

– Znowu się zaplączemy. Półkręgi… Informacja… Jednostki. Zapytajmy, po co trzymają nas w tej zakorkowanej przezroczystej kolbie.

Odpowiedź nastąpiła, zanim jeszcze padło pytanie: Bibl nie zamknął swojej myśli.

– Nie jest zakorkowana. Wchodzimy i wychodzimy, kiedy chcemy.

– A my?

– Wy też. Spróbujcie.

Kapitan podniósł się, ale Hedończyk powstrzymał go podniesieniem dłoni.

– Nie odpowiedziałem jeszcze na wasze drugie pytanie. Jesteście po to, aby dowiedzieć się, czego i jak się uczymy. My natomiast jesteśmy tu po to, aby poznać wasze reakcje.

– Jakie?

– Nie wszystko naraz. Wyjdziecie dwa ina po mnie.

– Ina czy ima? – Bibl zapytał Kapitana.

– A może una? – Kapitan miał wątpliwości. – Znowu niezgodność dźwięków.

Hedończyk uśmiechnął się i wskazał ścianę:

– Zegar.

Na różowej, teraz już nieprzezroczystej ścianie pojawił się żółty krąg, w którym zamigotały zmieniające się czarne znaczki o dziwnym kształcie.

– Cyfry – podpowiedział Hedończyk.

„Mamy wspólne pojęcia: zegar i cyfry. Ale nie znamy ich pomiaru czasu i znaczenia symboli cyfrowych” – pomyślał Bibl.

– A więc poczekajcie na mnie. Wrócę po was – natychmiast odparł atleta w wiszącym fotelu i zniknął w różowości ściany.

– Cuda trwają nadal – zauważył, nie dziwiący się już niczemu, Kapitan.

– Wątpię, czy to dla nich jest cud. Materializacja myśli. Najwidoczniej błona rozstępuje się na życzenie.

– Będziemy czekać?

– Po co? Tak czy owak nas znajdą. A my tymczasem sprawdzimy siłę naszych ziemskich myśli… Sezamie, otwórz się! – wesoło zawołał Bibl i przeszedł przez ścianę.

„A jeżeli to nie trawka aż po horyzont, lecz jakiś rezerwat żmij z prehistorycznymi koszmarami?” – błysnęła myśl i niezmierzone pole traw, które z „kolby” sprawiało wrażenie równego i jednobarwnego, nagle stromym zboczem opadło w dół i pożółkło jak wypalona słońcem trawa. Ale z bliska trawa okazała się wcale nie trawą, lecz gęstą, żółtozieloną gładzią oceanu. Oceanu niemezozoicznego i niepaleozoicznego i w ogóle nieziemskiego. Bibl obejrzał się zmieszany. Kapitan podążył za nim powoli i spokojnie.

– Podobne do równikowego morza Prokli – zawołał Bibl – taki sam śmierdzący jajeczny kisiel.

Kapitan nie wiadomo dlaczego nie odpowiedział; przyłożywszy dłoń do czoła wpatrywał się w pagórki koloru ochry, które przesuwały się szybko po żółtawej powierzchni. „Mglaki” – pomyślał Bibl i natychmiast poczuł, jak obrzydliwie ugięły się pod nim nogi. „Mglaki”. Nie można ich było zniszczyć: eksplozja jądrowa sprawiała, że zaczynały się powiększać; rozcięte promiennikiem dzieliły się jak ameba i wtedy atakowały dwa, a nawet trzy razy większą grupą. Nie można ich było złapać do żadnych pułapek, jakie wymyślali uczestnicy ekspedycji, i do tej pory niczego konkretnego o nich nie wiedziano. Ale otoczony ich oleistą mgłą człowiek natychmiast znikał bez śladu. „Mglaki” rozpuszczały go całkowicie nie pozostawiając ani włosów, ani kości.

Od najbliższego ochrowatego pagórka ślizgającego się w kierunku brzegu oddzielił się taki sam, mętny, kłębiący się jak skrzep mgły, bąbel i pomknął na spotkanie Bibla.

– Kapitanie, osłona! – krzyknął nie oglądając się, w nadziei, że Kapitan sam zrozumie, że tylko osłona może powstrzymać „mglaki”.

Dzięki sugestii Małego jeszcze rano ustawili promień działania osłony na dwa metry. A więc w granicach czterech metrów „mglaki” były niegroźne. Mogą skakać, dzielić się, rozdwajać – każdego atakującego osłona palnie jak maczugą. Bibl zdążył odczepić emitor i przycisnąć spust w chwili, gdy ochrowy kłąb rzucił się na niego. W tym samym momencie „mglaka” spłaszczyło jak naleśnik i cisnęło z powrotem w oleistą, jajeczną ciecz.

Bibl nawet nie zdążył porozumieć się z Kapitanem, gdy zaatakował drugi kłąb, a po nim trzeci. Obydwa spotkał ten sam los – osłona działała bez zarzutu. „Mglak-matka" nawet odsunął się dalej, żeby samemu nie oberwać. Teraz można było odetchnąć i porozmawiać z Kapitanem. Bibl odwrócił się i zamarł.

Kapitana już nie było. Od stóp do głowy otoczyła go brązowożółta, kłębiąca się i wzdymająca pęcherzami mgła. Koniec. Bibl opuścił bezużyteczny emitor. Zakrył oczy dłonią i… wszystko zniknęło. I „mglaki”, i Kapitan.

12
{"b":"107035","o":1}