Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Wszystko gotowe – powiedziała pogodnie. – Możesz się odprężyć, kochanie. Nie sprawdziłam jeszcze tylko, czy Frank zajął się sprawą tych psów, bo wziął to na siebie i powiedział, żebym nie zawracała sobie tym głowy…

Urwała, bo w mrocznej głębi wąskich kręconych schodów, opadających stromo w głąb wieży, rozległ się donośny męski głos:

– Amando, czy jesteś tam?

– Tak! – zawołała odwracając się.

Jasna, krótko ostrzyżona głowa jej męża wynurzyła się z wylotu schodów. Otworzył usta chcąc coś powiedzieć.

– Czy przygotowałeś miejsce dla tych bestii Quarendona? – zapytała prędko Amanda – Grace twierdzi, że to jedyna sprawa, której nie zdążyła jeszcze skontrolować.

.- Czy przygotowałem!

Frankt Tyler wyłonił się z otworu schodów i zrobił kilka kroków w kierunku stojących przy obramowaniu kobiet.

– Czcigodny Jonathan Dale, tutejszy stolarz wiejski, dostarczył mi wczoraj wspaniałą budę, w której zmieściłby się dorosły niedźwiedź z rodziną. Kazałem ją postawić na dziedzińcu… jeżeli tę studnię można nazwać dziedzińcem. Ale wydaje mi się, że psom nie będzie tam źle. Mogą nawet uznać, jeżeli mają dosyć wyobraźni, że dziedziniec nadaje się do biegania. W każdym razie, w budzie są dwa wypchane słomą sienniki, więc spać mają na czym.

Amanda z nagłym niepokojem zwróciła się ku swojej ślicznej sekretarce.

– A może pan Quarendon sypia z nimi w pokoju? – zapytała niepewnie. – Czy wiesz coś o tym?

– Przestałam być jego niewolnicą i zostałam twoją właśnie wówczas kiedy je kupił. Były wtedy bardzo małe. Nie widziałam ich od tego czasu. Nie umiem ci odpowie…

Urwała w pół słowa. Uniosła głowę. Frank także przysłonił oczy dłonią.

– Co to takiego? – zapytała Amanda – Samolot? Ale przecież to niemożliwe, żeby mógł tu…

– O, tam! – zawołała Grace wskazując wyciągniętą ręką. Helikopter pojawił się niespodziewanie, nadlatując nisko od strony wzgórz. Po chwili zatoczył niewielkie koło nad zamkiem, później zwolnił, stanął niemal w powietrzu i powoli osiadł na łące pomiędzy ostatnimi domami wioski a groblą.

– Powiedziałam ci dziś, że pan Quarendon nigdy niczego nie zaniedbuje – powiedziała Grace wskazując palcem.

Wzdłuż srebrzystej kabiny helikoptera biegł wielki lśniący w słońcu napis: QUARENDON PRESS.

Wirujące wiatraczne skrzydła zwolniły i opadły lekko, silnik ucichł. Amanda uniosła lornetkę.

– Wysuwają schodki… – powiedziała po chwili – jest pan Quarendon… i Joe Alex! Bardzo się cieszę, że przyleciał… Teraz kobieta… chyba Dorothy Ormsby. Lubię ją!

– Nic dziwnego! – Frank Tyler roześmiał się – Gdyby o mnie ktoś napisał tyle dobrego, kochałbym go do ostatniego tchnienia!

– Nie znam tego człowieka… – powiedziała Amanda – ani tego… i tego też nie… Jest jeszcze jeden… chyba i jego nie widziałam nigdy w życiu… O, psy! Jakie wielkie!

Prędko podała lornetkę Grace. – Może ty ich znasz?

Jej sekretarka wpatrywała się przez chwilę w grupkę ludzi, którzy za panem Quarendonem ruszyli w stronę grobli.

– Jeden z nich to Sir Harold Edington, podsekretarz stanu… jest też doktor Cecil Harcroft, który opiekuje się sercem pana Quarendona… i Jordan Kedge…

– To dobrze – Amanda skinęła głową. – Bałam się, że nie przyjedzie. Ostatnio nie wiodło mu się za dobrze, a przecież byłam jeszcze dzieckiem kiedy przeczytałam jego pierwszą książkę. Znam je wszystkie. A ten czwarty?

– Nie wiem kto to jest – Grace potrząsnęła głową. – Na pewno nigdy go nie spotkałam.

Amanda odwróciła się nagle od obramowania.

– Frank, na miłość boską! Dlaczego tu stoimy? Zbiegnij pierwszy i poślij kogoś ze służby po ich walizki. Ruszamy za tobą. Muszę ich powitać w bramie! Czy grobla nadaje się już do przejścia? Mam nadzieję, że nikt nie złamie nogi! Grace, czy masz przy sobie grzebień?

– Oczywiście – powiedziała spokojnie Grace Mapleton i sięgnąwszy do kieszonki bluzki wyjęła grzebień i podała jej.

Frank szybko zanurzył się w otworze schodów. Ruszyły za nim. Po chwili otoczył je półmrok rozjaśniony słabym blaskiem nagich, zawieszonych w górze żarówek. Kręcone schody opadały stromo w dół. Amanda zaczęła rozczesywać włosy idąc.

Kiedy wreszcie znalazły się u podnóża schodów i przez uchylone, okute, wąskie drzwi weszły do sieni zamkowej, przystanęła.

– Jak wyglądam?

– Wspaniale! – powiedziała z przekonaniem Grace.

XI “Istnieją tak jak pan i ja…”

– Wszyscy już są, prócz lorda Redlanda – powiedziała Amanda Judd. – Przed chwilą przybyła pani Alexandra Wardell. Przyjechała samochodem, dzielna staruszka! Zaprowadziłam ją do pokoju, żeby odpoczęła trochę po podróży. Jest urocza i przedziwna, taka krucha i delikatna! Nigdy bym nie uwierzyła, że napisała tyle książek o duchach. Zdaje się, że wie o nich wszystko.

– Ciekawe, czy wierzy w ich istnienie? – mruknął Kedge, ale tak głośno, że usłyszeli wszyscy siedzący przy stole.

– Och, tak! – Amanda klasnęła w dłonie. – Powiedziała mi parę słów o naszej bohaterce, to znaczy o tej nieszczęsnej lady De Vere, której los będziemy jutro próbowali ustalić, i zabrzmiało to tak, jakby mówiła o starej znajomej. Nie ma, zdaje się, najmniejszych wątpliwości, że nie tylko ciało ale i duch tej biedaczki przebywa tu razem z nami i po prostu mieszka w tym zamku… – Urwała i spojrzała z troską na stół. – Czy ktoś jest głodny? A może podać jeszcze trochę kawy albo herbaty?

Odpowiedział jej ogólny szmer i przeczące potrząsanie głowami.

– Proszę pamiętać, że w pokojach są dzwonki i służba czeka na polecenia… to znaczy, będzie czekała do wieczora, bo o zmierzchu zamkniemy bramę i zostaniemy zupełnie sami aż do rana. Zresztą, nikt nas nie będzie mógł odwiedzić i nikt nie wyjdzie z zamku aż do świtu, bo mniej więcej o dziesiątej wieczór przypływ zacznie zakrywać groblę…

Wstała.

– Proszę rządzić swoim czasem aż do popołudnia. Później chcemy zaproponować wszystkim naszym gościom wycieczkę jachtem, jeżeli pogoda się nie załamie. W tym czasie, my tutaj przygotujemy się do naszego “Wieczoru Grozy”.

Uśmiechnęła się i ruszyła ku drzwiom. Pan Quarendon odsunął krzesło i zwrócił się do siedzącego obok sir Harolda Edingtona.

– Czy chcesz pójść na spacer w kierunku tych wzgórz? Muszę dobrze przegonić psy, jeżeli mają być przez całą noc zamknięte na tym maleńkim dziedzińcu.

– Oczywiście! Z największą przyjemnością… Ruszyli obaj ku drzwiom, a za nimi inni.

– Pójdę do pokoju i spróbuję się zdrzemnąć – powiedział cicho Parker, pochylając głowę ku Alexowi kiedy zbliżali się ku drzwiom prowadzącym z jadalni do wąskiego korytarza, z którego wychodziły kamienne schody na piętro, gdzie mieściły się pokoje gościnne.

– Jeżeli nie pojawisz się do pierwszej, przyjdę cię obudzić.

– Alex zerknął na zegarek. – Czy dwie godziny snu wystarczą ci?

– Na pewno. Wystarczy nawet godzina – Parker westchnął.

– Wyszedłem wczoraj z Yardu wcześniej niż zwykle, bo chciałem się wyspać przed wycieczką. Ale w nocy dzwonili do mnie cztery razy… Było bardzo niespokojnie.

Stanęli u stóp schodów.

– Zostanę tu – powiedział Alex – i rozejrzę się trochę. Uwielbiam stare zamki, wąskie strzelnice i zębate wieże. Możesz usnąć jak dziecko. O pierwszej na pewno cię zbudzę.

Parker bez słowa skinął głową, westchnął raz jeszcze i zaczął powoli wspinać się po schodach. Po chwili zniknął w górze za pogrążonym w półmroku zakrętem.

Stąpając po gładkich, kamiennych płytach, Joe ruszył korytarzem rozjaśnionym mniej więcej w połowie smugą dziennego blasku padającą z prawej strony. Jeszcze kilka kroków i ściana korytarza skończyła się otwierając na rozległą sklepioną sień. Światło dnia padało z otwartej w murze furty, z której płynął także w głąb zamku strumień ciepłego powietrza.

Joe ruszył przez sień i stanął przed potężną bramą zamkniętą dwoma poprzecznymi balami dębowymi przesuniętymi przez czarne żelazne pierścienie. Krata grubości ramienia dorosłego mężczyzny unosiła się pod stropem na naprężonych łańcuchach opadających ku dwóm wielkim kołowrotom umocowanym w ścianie po obu stronach bramy. Po opuszczeniu zakryłaby także furtę…

9
{"b":"106788","o":1}