Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozejrzał się. Za oknami komnaty wycie wichru urosło, a grzmot fal wydawał się głośniejszy. Trzech?

Roześmiał się półgłosem, ale zaraz zmarszczył brwi.

– Ja jestem trzeci! – powiedział głośno.

Stanął przed gotycką skrzynią zwrócony w tym samym kierunku, co zbroje. Przed sobą miał przeciwległą ścianę komnaty. Po prawej, na ścianie, stara spływająca ku ziemi makata, dalej, pośrodku, półki z księgami, na lewo wielki kominek.

Nie, cokolwiek było tym “upragnionym” nie mogło być ukryte w żadnej z ksiąg. Było ich tu ponad sto. Decydowałoby tylko szczęście, a gdyby ktoś go nie miał, kilka minut nie mogłoby wystarczyć…

Podszedł do kominka. Odwrócił się. Zbroje zdawały się spoglądać ku niemu. Pochylił się i zajrzał, światło lamp padało w głąb. Pochylił się jeszcze niżej i przyjrzał misternie ułożonym szczapom drzewa, później przeniósł spojrzenie na unoszący się w powietrzu, czarny, żelazny garnek.

Powoli wyciągnął rękę i wsunął ją do garnka. Nie sięgnął dna, więc zbliżył się jeszcze bardziej. Dotknął czegoś palcami. Kawałek żelaza. Klucz i gruba karta. Połączone drucikiem.

Wyciągnął dłoń trzymając dwoma palcami krawędź karty.

“Trzech znów spojrzy w jedną stronę

I dzieło będzie spełnione!”

(Powracając, włóż mnie wraz z kluczem tam skąd nas wziąłeś!)

Trzymając w ręce klucz i kartkę zawrócił i ponownie stanął przed skrzynią, zwrócony ku przeciwległej ścianie. Portret? Półki z księgami? Tajne przejście? Ale nie sięgały ziemi…

Ruszył ku makacie pod oknem. Nie była szeroka i dostrzegł, że u góry ma przyszyte w równych odstępach małe, drewniane pierścienie, wiszące na gwoździach wbitych w ścianę.

Trzymając w prawej ręce klucz z uczepioną kartką, Joe lewą dotknął powierzchni makaty.

Ustąpiła lekko. Za nią znajdowała się próżnia. Nie była przybita, a jedynie obciążona u dołu czymś ciężkim, wszytym w materiał, ołowianymi albo żelaznymi kulkami. Dlatego była tak naprężona i mogła maskować to, co się za nią znajdowało.

Spojrzał na zegarek. Osiem minut.

Ostrożnie uchylił makatę. Poddała się. Za nią były wąskie drzwi z poczerniałego od starości dębu.

Alex wsunął w zamek klucz, który obrócił się niespodziewanie łatwo i niemal bezgłośnie. Nacisnął klamkę i wszedł.

XVI “Będę czekała…”

Choć nie zamknął drzwi, ciężka makata opadła za jego plecami i znalazł się w półmroku. Przed nim wąska smuga światła przecinała ciemność, opadając spod niewidocznego stropu.

Zmrużył oczy i wyszedł. Blask padał spoza zasłon ogromnego łoża zwieńczonego w górze baldachimem. Spływały spod niego fałdy ciężkiej materii, których barwy nie można było dostrzec, gdyż światło znajdowało się wewnątrz.

Zbliżył się. Boczna kotara w miejscu, gdzie łoże niemal stykało się ze ścianą, była odsunięta. Stał tam mały stolik, a na nim świeca, której nikły, chwiejny blask oświetlał powierzchnię łoża, purpurową kapę wyszywaną w złote kwiaty i…

Joe wciągnął głęboko powietrze i jednym ruchem odsunął zasłonę. Stał teraz w nogach łoża, a przed nim z zamkniętymi oczami i rękami złożonymi pobożnie na piersiach leżała Grace Mapleton.

Alex stał nie mogąc się poruszyć. Nie patrzył na twarz leżącej, lecz na jej białą suknię i czerwoną, krwistą plamę tuż pod złożonymi dłońmi.

W poprzek kolan dziewczyny leżał, porzucony ogromny, obosieczny miecz. Blask świecy pełzał łagodnie po jego lśniącej powierzchni, lecz załamywał się na ostrzu, którego koniec był ciemniejszy, pokryty lepką czerwienią.

Joe ożył. Uniósł rękę, chcąc dotknąć czoła leżącej.

– Czy przestraszyłam pana?

Grace Mapleton otworzyła oczy, uśmiechnęła się i usiadła, poruszyła nogą i miecz zsunął się ciężko na powierzchnię kapy. później sięgnęła ku stolikowi, na którym płonęła świeca. Uniosła kartkę papieru i zegarek.

– Jest pan tu już od czterdziestu sekund… od chwili, kiedy przekręcił pan klucz w zamku.

Sięgnęła po maleńki, ukryty za lichtarzem ołówek i zapisała na kartce nazwisko i godzinę. Później odłożyła kartkę wraz z ołówkiem na stolik i opadła na łoże. Patrzyła na Alexa szeroko otwartymi oczami, a uśmiech z wolna zniknął z jej twarzy.

– Czy przestraszył się pan? – powtórzyła cichym, niskim głosem. Leżała na wznak z głową zwróconą ku niemu, a krwawa plama na jej sukni falowała lekko. Joe z trudem oderwał od niej wzrok.

– Przez chwilę wydawało mi się, że… – urwał i skinął głową. – To było bardzo realistyczne i doskonale zagrane. Patrzyłem uważnie na panią. Nie oddychała pani i nawet powieki pani nie drgnęły, a miecz wyglądał tak, jak gdyby morderca po ciosie rzucił go na zwłoki, zanim wybiegł stąd. Czy pani sama zrobiła ten ślad na sukni?

– To nie ta suknia, w której mnie pan widział przedtem. Frank zaprojektował dla mnie dwie, identyczne. Przebrałam się prędko przed wejściem tutaj. Ta farba jest zupełnie sucha i nie plami… Niech pan dotknie.

Uniosła się lekko na łokciu i ujęła jego dłoń, a później przyciągnęła ją lekko i położyła pomiędzy swymi na pół odkrytymi piersiami.

Joe chciał nieznacznie wyswobodzić rękę, ale przytrzymała ją.

– Niech pan usiądzie na chwilę. Ma pan jeszcze trochę czasu…

Pociągnęła go łagodnie. Usiadł na krawędzi łoża. Patrzył na swoją dłoń i jej opaloną, smukłą szyję. Bez zdziwienia zobaczył swe własne palce gładzące lekko jej odkryte ramiona. Jak gdyby robiły to już tysiąc razy, bez wahania, bez niepewności.

– Wiedziałam, że znajdzie mnie pan… – powiedziała cicho – Sama nie mogę tego zrozumieć… Kiedy pan przyjechał dziś rano, wszystko wróciło, jak gdybym znów była tam w ARENDON PRESS, siedziała za biurkiem i bała się odezwać do pana, kiedy pan wchodził do mojego szefa… A teraz boję się…

Uniosła nagie ramiona i uczuł na tyle głowy jej splecione dłonie. Przyciągnęła go powoli ku sobie. Oczy miała zamknie i rozchylone wargi.

Pocałunek, jak gdyby znał te usta, ale wszystko było nierzeczywiste, odległe jak daleki śpiew syren,.któremu nie oprze się żaden żeglarz.

Odsunęła go łagodnie.

– Musisz iść… – leżała na wznak z zamkniętymi oczyma Piersi jej unosiły się i opadały, a wraz z nimi ta straszna, czerwona plama – Boże, jak mi dobrze… – oczy miała nadal zamknięte

– To przecież nie będzie trwało wiecznie i wszyscy pójdą spać… Zamek uśnie, a ja będę czekała, nie zasnę, póki mnie znowu nie znajdziesz… Później zapomnimy o tym… A jeżeli spotkam cię kiedyś w Londynie, będziesz mógł znów powiedzieć “Dawno pani nie widziałem, Grace. Co się z panią działo?” a ja odpowiem, że nic nadzwyczajnego i powodzi mi się doskonale… Ale to będzie kiedyś w Londynie…

Stojąc w nogach łoża Joe patrzył przez chwilę na nią. Uniosła powieki i patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, ale nie odezwała się już. Nie uśmiechnęła się, nie drgnęła.

Bez słowa odwrócił się i ruszył powoli ku drzwiom. Otworzył je i wyszedł.

Blask świeczników w wielkiej komnacie oślepił go na chwilę, ale sen nie mijał. Wyjął klucz z zamka, odniósł do kominka i wrzucił do czarnego garnka, z którego wcześniej go wyjął.

Spojrzał na zegarek. Czternaście minut. Czy to możliwe?

Przez chwilę stał pośrodku komnaty, zupełnie nieruchomo. Z bolesnym wysiłkiem starał się pomyśleć coś rozsądnego. Skąd brały się te zdumiewające stworzenia, którym nikt nie mógł się oprzeć? A przecież ani na sekundę nie zapomniał o Karolinie. Twarz jej mignęła mu w myślach, kiedy całował tamte miękkie, chłodne usta, do których tęsknił. “Będę czekała, nie zasnę…”

– A ja? – powiedział Joe półgłosem. Z wolna schodził po kamiennych schodach, a kiedy stanął przed drzwiami jadalni, zatrzymał się. Gdzieś wysoko rozległ się rozpaczliwy wrzask niewieści, znów zaszczekały łańcuchy, cicho i długo dogasał płacz potępionej duszy. A za murami zamku nadal grzmiało wzburzone morze i lekkie drżenie przebiegało posadzkę. Ale choć słyszał, nie docierał do niego żaden dźwięk. Wreszcie uśmiechnął się, potrząsnął głową i nacisnął klamkę.

18
{"b":"106788","o":1}