Joe wyszedł i wyjrzał. Ku grobli schodziły stopnie wykute w skale, zapewne w czasach budowy zamku. Kiedy przed godziną wchodził tędy, miał wrażenie, że droga ku furcie jest łagodniejsza. Z góry wydawała się bardziej stroma. Jedyną oznaką współczesności były dwie stalowe, pomalowane ochronną farbą poręcze, schodzące w dół i biegnące środkiem grobli aż ku przeciwległemu brzegowi.
Joe stał przez chwilę nieruchomo patrząc na odległe wzgórza i bezchmurne niebo. Później znów przyjrzał się grobli. W czasie przypływu poręcz z pewnością także niknęła pod wodą… Jedno było niewątpliwe, brama zamkowa musiała znajdować się powyżej linii najwyższych przypływów, inaczej woda zalewałaby regularnie niższe pomieszczenia zamku… Ale zimą, kiedy grobla była oblodzona w czasie wyjątkowych mrozów, które przecież nawiedzały także i Devon, droga na stały ląd musiała być piekielnie trudnym i niebezpiecznym przedsięwzięciem…
Zrobił kilka kroków w dół i odwróciwszy się zadarł głowę. Tuż nad nim wznosiła się wieża zamku… Wspaniałe miejsce. Gdyby wróg stłoczony na stopniach próbował wyważyć bramę… obrońcy mogli bez żadnej przeszkody lać na głowy nacierających smołę, ukrop, rzucać nagromadzone głazy i masakrować ich bezkarnie… Tak, rycerz De Vere mógł wyruszyć na wojnę nie martwiąc się o los żony… – Uśmiechnął się.
Zawrócił i zaczął wchodzić po stopniach skalnych. Zatrzymał się nagle. Przed nim tkwiły w ciemnym otworze furty dwa potężne wilcze łby, nieruchome i wpatrzone w niego. Usłyszał głosy w sieni. Jeden z psów warknął ostrzegawczo i obnażył kły.
– Tristan!
Pan Quarendon ukazał się w furcie, a za nim sir Harold Edington.
– Tristan, co to ma znaczyć?
Pulchny wydawca nie podniósł głosu, ale oba psy wysunęły się z opuszczonymi głowami i podkulonymi ogonami.
– Nie przesłyszałem się chyba. Warknął na pana, prawda? – powiedział Quarendon. – Nigdy im się to nie zdarza. Może wytrąciła je z równowagi podróż powietrzna i nowe miejsce? Ale to ich nie tłumaczy. Tristan, wstydź się! Jeżeli zaczniemy zjadać naszych najlepszych autorów, nie zajedziemy daleko. Wstydź się, mówię!
Pies położył się i oparł głowę na wyciągniętych przednich łapach, odwracając wzrok jak człowiek przyłapany na niegodnym uczynku.
– Wstań! – powiedział pan Quarendon spokojnie. Tristan wstał.
– Idziemy!
Psy zbiegły i stanęły u wylotu grobli.
– Raz jeszcze przepraszam, mr. Alex – powiedział skromnie pan Quarendon.
– To niesłychane! – Joe potrząsnął głową. Nawet jeżeli zjedzą wszystkich pańskich autorów, ma pan w rezerwie drugi zawód, bardzo podobny… tresurę dzikich bestii.
Spojrzał w górę.
– Idę rozejrzeć się po okolicy ze szczytu tej wieży. Czy wolno tam wejść?
– Oczywiście! – powiedział pan Quarendon – cały zamek jest do dyspozycji naszych gości!… Ale drogę musi pan znaleźć sam, bo nie pamiętam, którędy się tam wchodzi.
– Spróbuję.
Joe uśmiechnął się i wszedł do sieni.
Przez chwilę stał rozglądając się. Bez żadnej istotnej przyczyny pomyślał nagle o sir Haroldzie Edingtonie. Nie spojrzał nawet na psy, nie słyszał tego, co mówił Quarendon ani odpowiedzi Alexa… patrzył nieruchomymi, niewidzącymi oczyma na dalekie wzgórza… W helikopterze także chyba nie odezwał się, ani przy śniadaniu…
Joe wzruszył ramionami. Może, po prostu, był nadętym urzędnikiem państwowym, który zawędrował zbyt wysoko w hierarchii i obnosił w ten sposób swoją godność?… Może cierpi na jakąś ukrytą, przewlekłą chorobę, która pozbawia go radości życia?… A może przyszedł na świat z takim usposobieniem?
Potrząsnął głową. Wszystko to było możliwe, ale nie mógł pozbyć się natarczywego, nonsensownego wrażenia, że w rysach sir Harolda Edingtona kryło się coś, co widział już tylekroć, uczucie, które ludzie starają się zwykle ukryć pod maską pozornej obojętności: lęk.
Rozejrzał się.
– Cóż mnie to obchodzi… -powiedział półgłosem. Musiało to być przywidzenie wywołane przez długoletni nawyk rejestrowania wszystkiego, co na pierwszy rzut oka wydaje się niejasne, niezgodne z banalnym, codziennym zachowaniem ludzi. – Bzdura!
Uniósł głowę. Wieża znajdowała się bezpośrednio nad nim, więc może prowadziły do niej jakieś schody.
Dostrzegł wąskie, okute drzwi tuż obok jednego z kołowrotów podtrzymujących kratę. Były uchylone. Podszedł i zajrzał. W świetle słabej żarówki zobaczył pierwsze, uciekające stromo stopnie kręconych schodów.
Ruszył pod górę, ciągle w lewo, w świetle kolejnych żarówek wyłaniających się i niknących w równych odstępach.
W pewnej chwili dostrzegł w ścianie kamienne wgłębienie i niskie, wąskie drzwi z poczerniałego dębu. Zawahał się, wszedł do wgłębienia i wyciągnął rękę dotykając ciężkiej żelaznej klamki, ale cofnął ją. Jeżeli drzwi będą otwarte spróbuje wracając zobaczyć, co się za nimi kryje.
Ruszył w górę uśmiechając się, bo przyszło mu do głowy, że wygląda jak boża krówka wspinająca się po nieskończenie długim korkociągu.
Jeszcze jeden zakręt i jeszcze jeden. Dostrzegł w górze światło dnia odbite od ściany. Po chwili schody wyprostowały się i sześć ostatnich stopni wyprowadziło go na szczyt wieży. Okrągła płaska powierzchnia otoczona była zębatymi blankami. Na szczęście, był sam.
Ruszył w stronę obramowania i niemal w tej samej chwili potknął się. Spojrzał pod nogi. Obok wylotu schodów leżała przymocowana zawiasami, cienka stalowa płyta, otoczona bardzo nowoczesną, grubą na palec, kauczukową otoczką.
Joe uśmiechnął się. Gdyby mieszkańcy zamku zapomnieli o zamknięciu tej klapy w czasie ulewy, woda runęłaby jak wodospad i zalałaby nawet sień i korytarz tam głęboko w dole…
Podszedł do obramowania wieży i spojrzał na morze. Słońce było już niemal w zenicie i grzało tak mocno jak nigdy nie czyniło tego w Londynie. Powierzchnia wód leżała w dole, gładka jak staw, prawie nie pomarszczona. Łagodny wietrzyk wiał w stronę lądu.
Joe przeciął kolistą powierzchnię wieży i stanął w tym samym miejscu, gdzie przed dwoma godzinami Amanda Judd wypatrywała gości. I tak jak ona, oparł łokcie na obramowaniu, lecz że był wyższy, wychylił się i spojrzał pochylając głowę. Tuż pod nim, głęboko w dole, leżały w cieniu wieży skalne stopnie prowadzące do grobli.
Alex przeniósł spojrzenie ku domom wioski, a później na biegnącą przez pola drogę. W dali dostrzegł dwie idące obok siebie sylwetki ludzkie i… Tak, to były psy.
W tej samej chwili dostrzegł samochód. Był czarny i lśniący; blask słońca zagrał na nim, gdy minąwszy obu pieszych skręcił ku wsi. Teraz widać go było wyraźnie, zwolnił i zatrzymał się za drugim, szarym rolls-royce’m, przed największym piętrowym domem pośrodku wiejskiej uliczki. Musiała to być gospoda z pokojami gościnnymi dla służby, o których wspominał folder QUARENDON PRESS.
Alex uśmiechnął się. Niewiele było maleńkich nadbrzeżnych wiosek na świecie, w których stały przed gospodą dwa rolls-royce’y- Pierwszy z nich musiał należeć do pani Alexandry Wardell, a tym przyjechał lord Frederick Redland. Tylko jego jeszcze brakowało…
Przednie drzwi auta otworzyły się, wysiadł człowiek w białej koszuli i czarnych spodniach, otworzył tylne drzwi i trzymał je póki nie ukazał się szczupły wysoki mężczyzna ubrany w granatową marynarkę i szare spodnie. Tyle Alex mógł dostrzec z tej odległości. Poznał kiedyś Redlanda, który zaprosił go do swojej posiadłości w Surrey razem z paroma innymi osobami. Było to przed kilku laty i Joe jak przez mgłę przypominał sobie zdumiewającą kolekcję, po której oprowadzał go jej właściciel, miły, nieco nieśmiały człowiek, ale najprawdopodobniej maniak jak wszyscy wielcy kolekcjonerzy…
Redland wynurzył się spoza ostatniego domu wioski i skręcił ku grobli. Kilka kroków za nim szedł jego kierowca niosąc walizkę i dużą torbę podróżną.
– Podziwia pan krajobraz, mister Alex, czy szuka pan drzewa, na którym De Vere kazał powiesić nieszczęsnego kochanka swojej niewiernej żony?
Jasna czupryna i szerokie ramiona Franka Tylera wynurzyły się z wylotu schodów.