– Jedno i drugie… – powiedział Joe. – A właściwie, tylko to pierwsze, bo jedyne drzewa jakie widzę, rosną przy domach w wiosce. Droga biegnie przez nagie pola i wchodzi w lasy o całe mile stąd, tam na wzgórzach… – wskazał wyciągniętą ręką.
Frank potrząsnął głową.
– Kiedyś las schodził o wiele niżej. W miejscu, gdzie się to wszystko stało stoi kamienny krzyż. Kiedy wycięto las, pozostawiono go. Gdybyśmy mieli tu lornetkę, pokazałbym go panu. – Roześmiał się. – Niech pana nie dziwi, że jestem tak dobrze poinformowany. Siedzimy tu już od dwóch miesięcy, to znaczy, niemal od chwili kiedy Quarendon kupił ten zamek. Zrobił to z myślą o “jubileuszu” Amandy, więc przywiózł nas tutaj. Tak bardzo jej się to wszystko spodobało, że po trzech dniach wróciła z Londynu i odtąd siedzimy tutaj, ona, Grace i ja. Miejsce jest na swój sposób cudowne, można się skupić i pracować od rana do wieczora, jeżeli się chce. Amanda twierdzi, że zanotowała już chyba ze sto pełnych pomysłów, które jej wystarczą do końca życia. Rzeczywiście pisze od rana do wieczora i prawie przemocą wyciągam ją na spacer. Ale, mimo wszystko, mam nadzieję, że po tej uroczystości wrócimy do miasta… Zresztą, może nie jestem zupełnie szczery, bo ja też polubiłem to miejsce. Ściągnąłem tu wszystko, co konieczne do projektowania i chociaż cela, w której mieszkam nie przypomina mojej londyńskiej pracowni, daję sobie świetnie radę…
– Rozumiem pana doskonale – Alex skinął głową. – Sam mam parę miejsc na świecie, do których uciekam od czasu do czasu. Człowiek, który dobrowolnie odciął się od świata ma więcej czasu do rozmyślań. Ale nawet najpiękniejsze wakacje nie mogą trwać zbyt długo. Chcemy, czy nie, ale należymy do stada i musimy do niego powracać.
– To prawda – Frank westchnął. Potem nagle spojrzał na Alexa – Czy nie kończy pan teraz nowej książki? Pytam dlatego, że naprawdę przyszło mi tu do głowy parę rzeczy. Rozmyślam nad dobrą okładką, która przyciągałaby oko kupującego bez pomocy gołej zamordowanej dziewczyny, bez zamaskowanego mordercy w czarnym płaszczu, unoszącego nóż nad uśpioną niewinną pięknością; bez nietoperzy, tygrysów, plam krwi i podobnych okropności, których sam dość już wyprodukowałem po to, żeby Quarendon sprzedał jak najwięcej egzemplarzy waszych książek. Chciałbym wypróbować kilka czysto graficznych i kolorystycznych układów, które powinny skutkować nie gorzej jako sieci chwytające uwagę czytelnika, ale bez przynęty w postaci tej koszmarnej, banalnej tandety.
– Proszę mi wierzyć – powiedział Joe rozkładając ręce – że gotów jestem podpisać się oburącz pod tym, co pan przed chwilą powiedział. Niestety, zacząłem właśnie pisać książkę i Bóg jeden tylko wie, kiedy ją skończę. Ale kiedy będzie gotowa, zmuszę Quarendona, żeby pozwolił panu na eksperymentalną okładkę. Będę najszczęśliwszym z ludzi, jeżeli się panu uda. Ale nie rozumiem dlaczego nie zacznie pan od Amandy? Przecież to świetna pisarka kryminalna, wszyscy ją czytają i… – uśmiechnął się – co najważniejsze, to pańska żona!
Z kolei Frank rozłożył ręce.
– Właśnie, moja żona! – Urwał, a kiedy spojrzał znów na Alexa, uśmiech znikł z jego twarzy. – Nie umiem panu tego wytłumaczyć, ale kiedy mam coś dla niej zrobić, tracę całą inwencję. Może dlatego, że za bardzo mi na tym zależy i przestaję być swobodny. Chciałbym każdą okładkę dla niej zaprojektować wspaniale, ale nic z tego, co próbuję zrobić, nie podoba mi się… A jej podoba się wszystko cokolwiek jej pokażę… Mój Boże, poznaliśmy się przecież w gmachu QUARENDON PRESS, kiedy pokazałem jej projekt okładki do pierwszej książki, którą miała wydać!
Alex oparł się plecami o obramowanie i przymknął na chwilę oczy wystawiając twarz ku słońcu. Dzień był naprawdę gorący.
– Powiadają, że lekarze nie powinni leczyć członków swoich rodzin, bo osobisty stosunek do pacjenta przeszkadza w wydaniu obiektywnej diagnozy. Ale w wypadku takiej współpracy jak wasza jest chyba inaczej?
– Nie jestem tego pewien. Myślę, że ani ja nie patrzę obiektywnie na jej pracę, ani ona na moją. Chwilami mam wrażenie, że jest małą dziewczynką, piekielnie uzdolnioną do opowiadania groźnych bajek, ale zupełnie nie dorosłą… Podobno rzeczywiście tak było: zaczęła pisać bardzo wcześnie i nikomu do głowy nie przyszło, że ta cicha, skryta dziewczynka wymyśla powieści kryminalne. Jej ojciec jest pastorem, matka nie żyje… Amanda była jedynym dzieckiem i jak widać teraz, miała niezwykłą wyobraźnię. Pisanie było jej największą i może jedyną rozrywką. W końcu, kiedy skończyła studia, posłała dwie swoje książki do QUARENDON PRESS. Na szczęście, znalazł się lektor, który poznał się na niej od razu i oba utwory poszły do druku. Gdyby jakiś cymbał odrzucił je, co przecież zdarza się tak często, z pewnością już nigdy więcej nie posłałaby nikomu żadnego swojego maszynopisu. Zostałaby pewnie nauczycielką w jakiejś prowincjonalnej szkole dla dziewcząt i nikomu nigdy nie przyszłoby do głowy, że ta dobrze wychowana, cicha, młoda osoba ma szuflady pełne opisów najbardziej wyrafinowanych, przemyślnych zbrodni… – rozłożył ręce – Los postanowił, że stała się bardzo popularna, zarabia masę pieniędzy, ale pozostała nerwową dziewczynką z prowincji bez żadnej pewności siebie, którą mógł wytworzyć tak wielki sukces. Lęka się Londynu, nieznajomych ludzi, dziennikarzy i wystawnych przyjęć. Najchętniej ukryłaby się w takim zamku jak ten i wysadziła w powietrze groblę łączącą ją z resztą ludzkości… a ja… ja od dwóch lat jestem tarczą, która ją osłania… i jestem szczęśliwy, bo mam ją dla siebie i nie muszę się nią dzielić z całym światem…
Urwał zawstydzony wybuchem własnej szczerości, a później roześmiał się.
Jak pan widzi, niełatwo mi mieć do niej stosunek taki jak do innych autorów. Dlatego dopadłem pana na szczycie tej wieży. Wiedziałem oczywiście, że pan przyjedzie i chciałem zamienić z panem kilka słów przed dzisiejszym wieczorem. Później byłoby trudno. Kiedy skończy pan książkę będę chciał spotkać się z panem i opowiedzieć o moim pomyśle. Bardzo jestem ciekaw, co pan o tym powie… – Uniósł rękę i spojrzał na zegarek. – Boże! Tyle jeszcze zostało do zrobienia, a ja tu stoję i zanudzam pana moimi sprawami! Do zobaczenia w Londynie! Pozwolę sobie zadzwonić do pana, kiedy złoży pan maszynopis u Quarendona.
– Oczywiście! – odparł Alex i chciał dodać jeszcze kilka miłych słów, ale Frank Tyler zniknął w wylocie schodów.
Joe zerknął na zegarek. Pół do pierwszej. Spojrzał raz jeszcze na morze i z wolna ruszył ku otworowi pośrodku dachu wieży. Słońce świeciło tak mocno, że zaczął schodzić na pół po omacku, zanurzając się w półmrok i chłód. Dopiero teraz dostrzegł żelazną poręcz biegnącą spiralnie po zewnętrznej ścianie.
Stopnie opadały stromo. Schodził szybko trzymając się poręczy i niemal przegapił wgłębienie i wąskie drzwi w połowie drogi w dół.
Stanął przed nimi i ostrożnie nacisnął klamkę. Ku jego lekkiemu zdziwieniu drzwi otworzyły się cicho. Odwieczne czarne zawiasy z kutego żelaza była najwyraźniej dobrze naoliwione. Zajrzał.
Przed nim była wielka komnata zamku, którą znał z fotografii w folderze. Pomieszczenie oświetlały jasno dwa wysokie, gęsto okratowane i wąskie okna strzelnicze, przez które wpadały ostre włócznie słonecznego blasku.
– Dzień dobry – powiedział pochylając lekko głowę. – Nie miałem jeszcze przyjemności być pani przedstawionym, Nazywam się Alex. Pani Wardell, jeżeli się nie mylę?
– Nie myli się pan, mister Alex.
Głos był cichy, ale wyraźny. Twarz okolona siwymi włosami była niemal przezroczysta, choć wpadający przez okno promień słoneczny nie docierał do niej padając na wielką otwartą księgę, którą stara kobieta trzymała otwartą przed sobą na stole.
– Czy nie przeszkadzam?
– Och, nie. Przyszłam tu, bo nasza urocza gospodyni, pani Judd, powiedziała mi, że, być może, będę mogła tu znaleźć jakąś książkę, która mnie zainteresuje. I miała słuszność.
Joe cicho zamknął drzwi i zbliżył się do przecinającego niemal całą komnatę, wielkiego stołu, za którym siedziała na szerokiej ławie pani Wardell.