Obcinała przekwitłe róże i nachyłki. Nawet teraz słyszała energiczne „ciach, ciach” sekatora i warkot kosiarki sąsiadów – Petersonów, Jacka i Louis. Pamiętała, że myślała o Calu i jego przyjęciu urodzinowym. W piecu dochodził biszkopt na tort.
Z bitą śmietaną i czekoladą, przypomniała sobie. Zamierzała pokryć ciasto białym lukrem, tak żeby przypominało lodową planetę z „Gwiezdnych Wojen”. Cal od lat uwielbiał „Gwiezdne Wojny”. W kuchni czekały małe figurki z filmu i świeczki do ozdobienia tortu.
Usłyszała go czy wyczuła – a może jedno i drugie – bo odwróciła się i zobaczyła, jak podjeżdża na rowerze blady, brudny i spocony. Najpierw pomyślała, że zdarzył się wypadek, zerwała się na równe nogi i pobiegła do syna, zanim zauważyła, że nie miał okularów.
– Jakaś część mnie była gotowa solidnie go złajać, ale reszta wciąż biegła, gdy Cal zeskoczył z roweru i rzucił się w moją stronę. Podbiegł do mnie i przytulił się mocno. Cały drżał, mój mały chłopiec trząsł się jak osika. Uklękłam i odsunęłam go od siebie, żeby poszukać siniaków lub krwi.
– Co się stało, jesteś ranny? – wymówiła to wszystko tak szybko, że zlało się w jedno słowo.
– W lesie – odpowiedział. – Mamo, mamo, w lesie.
– Znowu jakaś część mnie chciała zapytać „a coś ty robił w lesie, Calebie Hawkinsie”, a on wyrzucił to wszystko z siebie, jak razem z Foxem i Gagiem zaplanowali tę wyprawę, co robili, dokąd poszli. To coś we mnie chłodno planowało karę, która dorówna przestępstwu, ale byłam tak przerażona i poczułam taką ulgę, taką ogromną ulgę, że trzymam w ramionach mojego brudnego, spoconego synka. Wtedy opowiedział mi resztę.
– Uwierzyła mu pani?
– Nie chciałam. Chciałam wierzyć, że miał koszmary, na które w pełni zasłużył, że objadł się słodyczami i miał zły sen. Nawet że ktoś poszedł za nimi do lasu. Ale patrząc na jego twarz, nie mogłam w to uwierzyć, nie mogłam przyjąć łatwego, racjonalnego wytłumaczenia. No i były jeszcze jego oczy. Widział pszczołę unoszącą się nad ostróżkami po drugiej stronie ogrodu. A pod brudem i potem nie miał nawet siniaka. Dziewięciolatek, którego pożegnałam dzień wcześniej, miał podrapane kolana i siniaki. Chłopiec, który wrócił, nie miał na ciele żadnej szramy poza cienką blizną na nadgarstku, jakiej wcześniej nie było.
– Mimo to wielu dorosłych, nawet matek, nie uwierzyłoby dziecku, które wróciło do domu z taką opowieścią.
– Nie powiem, że Cal mnie nie oszukiwał, zdarzało mu się. Ale wtedy wiedziałam, że nie kłamie, mówi prawdę, całą, jaką zna.
– Co pani zrobiła?
– Zabrałam go do domu, kazałam umyć się i przebrać. Zadzwoniłam do jego ojca i sióstr. Spaliłam tort – kompletnie o nim zapomniałam, w ogóle nie słyszałam minutnika. Spaliłabym dom, gdyby Cal nie poczuł spalenizny. Nigdy nie dostał swojej lodowej planety ani dziesięciu świeczek. Do dziś mam o to do siebie żal. Spaliłam jego tort urodzinowy i nigdy nie zdmuchnął dziesięciu świeczek. Czyż to nie głupie?
– Nie, proszę pani – odpowiedziała Quinn z uczuciem, gdy Frannie na nią popatrzyła. – To nie jest głupie.
– Nigdy potem już nie był prawdziwym małym chłopcem. – Frannie westchnęła. – Poszliśmy prosto do O'Dellów, bo Fox i Gage już tam byli. Można powiedzieć, że odbyliśmy naszą pierwszą naradę wojenną.
– Co potem…
– Musimy zanieść ciasto i kawę. Czy mogłabyś zabrać tę tacę? Rozumiejąc, że temat został na razie zamknięty, Quinn podeszła do blatu.
– Oczywiście. Wygląda wspaniale, pani Hawkins. Pomiędzy jękami zachwytu nad szarlotką Quinn zwróciła cały swój urok na Jima Hawkinsa. Była pewna, że Cal unikał jej, jak mógł, od wyprawy do Kamienia Pogan.
– Panie Hawkins, mieszka pan w Hollow przez całe życie.
– Tu się urodziłem i wychowałem. Hawkinsowie mieszkali tutaj, już kiedy ta miejscowość składała się z kilku kamiennych chat.
– Poznałam pana babcię, ona chyba bardzo dobrze zna historię Hollow.
– Nikt nie zna jej lepiej.
– Ludzie mówią, że pan orientuje się w lokalnym rynku nieruchomości, interesach, polityce.
– Chyba tak.
– Więc może będzie mógł pan mi pomóc. – Zerknęła na Cala i posłała jego ojcu promienny uśmiech. – Szukam domu do wynajęcia, czegoś w samym mieście lub tuż obok. Wkrótce przyjedzie moja przyjaciółka i już prawie przekonałam Laylę, żeby została dłużej.
Myślę, że byłoby nam wygodniej i taniej wynająć dom niż mieszkać w hotelu.
– Na jak długo?
– Sześć miesięcy. – Zauważyła lekką zmianę na jego twarzy, podobnie jak marsową minę Cala. – Chcę tu być w lipcu, panie Hawkins, i mam nadzieję, że znajdę dom odpowiedni dla trzech kobiet – najprawdopodobniej trzech – dodała, patrząc wymownie na Laylę.
– Rozumiem, że to przemyślałaś.
– Tak. Zamierzam napisać książkę i chcę położyć akcent w niej między innymi na to, że miasto wciąż istnieje, a tutejsi ludzie – wielu z nich – w nim zostają. Zostają, pieką szarlotkę i zapraszają w niedzielę gości na kolację. Grają w kręgle i chodzą na zakupy. Kłócą się i kochają. Żyją. Jeśli mam dobrze to opisać, chcę być tutaj przed, podczas i po. Dlatego chciałabym wynająć dom.
Jim zjadł trochę szarlotki, popił kawą.
– Tak się składa, że wiem o pewnym domu na High Street, jedną przecznicę od Main. To stary budynek, część zbudowano jeszcze przed wojną secesyjną. Ma cztery sypialnie, trzy łazienki. Ładne werandy z przodu i z tyłu.
Dwa lata temu położono nowy dach. Kuchnia jest malutka, ale połączona z niewielką jadalnią, kanalizacja i ogrzewanie tradycyjne, ale mają tylko pięć lat. Dopiero co odmalowano ściany. Lokatorzy wyprowadzili się miesiąc temu.
– Brzmi idealnie. Dobrze pan zna ten dom.
– Powinienem. Należy do naszej rodziny. Cal, musisz pokazać go Quinn. Może zajrzyjcie tam, gdy będziesz odwoził ją i Laylę do domu? Wiesz, gdzie są klucze.
– Tak – odpowiedział Cal, gdy Quinn obdarzyła go szerokim, promiennym uśmiechem. – Wiem, gdzie są klucze.
Ponieważ takie rozwiązanie wydawało się najbardziej sensowne, Quinn pojechała z Calem, a Fox i Layla za nimi. W samochodzie wyciągnęła nogi i głęboko westchnęła.
– Pozwól mi zacząć od tego, że twoi rodzice są fantastyczni i masz szczęście, że dorastałeś w tak ciepłym, gościnnym domu.
– Zgadzam się.
– Twój tata przypomina skrzyżowanie Warda Cleavera * z Jimmym Stewartem, mogłabym go schrupać jak szarlotkę twojej matki – która jest jak Grace Kelly, Martha Stewart i Julia Child ** w jednym.
Cal uśmiechnął się lekko.
– Spodobałyby im się takie porównania.
– Wiedziałeś o domu na High Street.
– Tak, wiedziałem.
– Wiedziałeś o tym domu i nic mi o nim nie powiedziałeś.
– To prawda. A ty dowiedziałaś się o nim jeszcze przed kolacją, dlatego postarałaś się, żeby ojciec nie dał mi wyboru.
– Właśnie. – Popukała go palcem w ramię. – Domyśliłam się, że mnie tam skieruje. Polubił mnie. Nie powiedziałeś mi o tym domu, bo obawiasz się tego, co mogę napisać o Hawkins Hollow?
– Trochę. Ale raczej miałem nadzieję, że zmienisz zdanie i wyjedziesz. Bo ja też cię polubiłem.
– Lubisz mnie i dlatego chciałbyś, żebym wyjechała?
– Lubię cię, Quinn, i dlatego chciałbym, żebyś była bezpieczna. – Patrzył na nią przez dłuższą chwilę. – Ale to, co mówiłaś o Hawkins przy szarlotce, bardzo przypominało słowa mojej matki, które dziś do mnie powiedziała. Teraz już nie obawiam się tego, co napiszesz. Ale przez to lubię cię jeszcze bardziej, i w tym tkwi problem.
– Musiałeś wiedzieć, że nigdzie nie wyjadę po tym, co stało się w lesie.
– Chyba tak. – Skręcił na krótki, stromy podjazd.
– To ten dom? Jest idealny! Popatrz na ten kamień i wielką werandę, a w oknach są okiennice.
I to pomalowane na głęboki, niebieski kolor, który ładnie kontrastował z szarym kamieniem. Mały ogród przecinały trzy kamienne stopnie i wąska ścieżka. Z lewej strony rosło starannie przycięte drzewo, które Quinn uznała za dereń.