Czyż nie była bardzo profesjonalna i bardzo niezaspokojona?
Przebrała się w dresowe spodnie i koszulkę i zmusiła do piętnastu minut pilatesu (no dobrze, dziesięciu) oraz kwadransa jogi, po czym ułożyła się pod cudowną kołdrą na mięciutkich poduszkach.
Wzięła z szafki nocnej książkę i czytała, aż powieki zaczęły jej opadać.
Krótko po północy zatknęła zakładkę, zgasiła lampkę i umościła się w swoim gniazdku.
Jak zawsze zasnęła błyskawicznie.
Quinn wiedziała, że sen to sen. Zawsze lubiła uczucie oderwania i karnawałową atmosferę sennych krajobrazów. To było jak szalona przygoda bez żadnego wysiłku. Dlatego kiedy znalazła się na krętej ścieżce w środku gęstego lasu, gdzie światło księżyca srebrzyło liście, a po ziemi snuła się mgła, część jej umysłu stwierdziła: Och kurczę! Zaczyna się!
Wydawało jej się, że słyszy jakieś nawoływania, ochrypły i desperacki szept, ale nie mogła rozróżnić słów.
Szła przez morze mgły, czując na skórze powietrze miękkie niczym jedwab. Naglący głos ciągnął ją ku sobie. W prześwietlonej księżycem nocy zabrzmiało wyraźnie jedno słowo: „bestia”.
Słyszała je bez ustanku, gdy szła krętą ścieżką w aksamitnym powietrzu, wśród posrebrzonych drzew. Czuła niemal seksualne przyciąganie, żar w brzuchu, który popychał ją ku temu, kto nawoływał po nocy.
Dwa, trzy razy, powietrze wydawało się szeptać: beatus. Ciepły pomruk ogrzewał jej skórę. Przyśpieszyła kroku.
Spośród srebrnych drzew wyfrunęła czarna sowa, mącąc skrzydłami miękkie powietrze, aż Quinn poczuła chłód. I lęk.
Nagle dostrzegła leżącą w poprzek ścieżki złotą łanię. Krew z rozciętego gardła wsiąkała w ziemię, która lśniła mokra i czarna.
Serce Quinn ścisnęło się z żalu. Taka młoda, taka słodka, pomyślała, podchodząc do zwierzęcia. Kto mógłby zrobić coś takiego?
Na chwilę martwe, nieruchome oczy łani zalśniły czystym złotem i popatrzyły na Quinn z takim smutkiem i mądrością, że poczuła ucisk w gardle.
Teraz usłyszała głos nie w powietrzu lecz we własnej głowie. Jedno słowo: devotio.
Wtedy nagie, pokryte tylko szronem drzewa i srebrny księżyc poszarzały. Ścieżka skręciła i Quinn stanęła przed niedużym stawem. Woda była czarna niczym atrament, jak gdyby głębina wessała i pochłonęła całe światło nieba.
Na brzegu stała młoda kobieta w długiej, brązowej sukience. Włosy miała krótko przycięte, kosmyki sterczały dziko na wszystkie strony. Schylała się i wypełniała kieszenie sukienki kamieniami.
– Halo! – zawołała Quinn. – Co ty robisz? Tamta nadal wkładała kamienie do kieszeni. Quinn podeszła bliżej i zobaczyła, że szalone oczy dziewczyny są pełne łez.
– Cholera. Nie chcesz tego robić. Nie chcesz być jak Virginia Woolf *. Poczekaj. Poczekaj chwilę. Porozmawiaj ze mną.
Dziewczyna odwróciła głowę i zszokowana Quinn zobaczyła swoją własną twarz.
– On nie wie wszystkiego – powiedziała szalona dziewczyna. – On cię nie znał.
Rozrzuciła ramiona i jej szczupłe ciało, obciążone balastem kamieni, zaczęło chwiać się i kołysać, aż runęła w czarną wodę. Sadzawka połknęła ją niczym wyczekujące usta.
Quinn skoczyła – a cóż innego mogła zrobić? Wzięła głęboki oddech, przygotowując się na lodowaty szok.
Zobaczyła błysk, usłyszała ryk grzmotu lub czegoś żywego i bardzo głodnego. Klęczała na polanie, z której środka wyrastała niczym ołtarz samotna skała. Wokoło szalał ogień, nad nią, przed nią, ale nie czuła żadnego żaru.
Przez zasłonę płomieni dostrzegła dwie postacie, czarną i białą, walczące jak dzikie zwierzęta. Ziemia rozwarła się z potwornym, rozdzierającym hukiem i zaczęła wszystko pochłaniać.
Z gardła Quinn wyrwał się wrzask; drapiąc paznokciami ziemię, doczołgała się do skały i oplotła ją ramionami.
Kamień rozpadł się na trzy równe części, a Quinn poleciała, koziołkując, w czarną, żarłoczną otchłań.
Obudziła się skulona na miękkiej pościeli, z prześcieradłem zaplątanym wokół nóg, ściskając słupek łóżka, jakby od tego zależało jej życie.
Nie zwalniając chwytu, oparła policzek o drewno, zamknęła oczy i poczekała, aż drżenie przejdzie w pojedyncze dreszcze.
– Ale jazda – wymamrotała.
Kamień Pogan. To tam była pod koniec snu, nie miała wątpliwości. Poznała skałę ze zdjęć, które oglądała. Niesamowite, że miała o nim, o lesie, taki przerażający sen. I ta woda… Czy nie czytała czegoś o dziewczynie, która utonęła w stawie? Nawet nazwali go jej imieniem. Sadzawka Hester. Nie, staw. Staw Hester.
Według logiki snów to wszystko miało sens.
Tak, niezła jazda i wolałaby już więcej takich nie odbywać.
Popatrzyła na podróżny budzik, którego odblaskowe wskazówki wskazywały dwadzieścia po trzeciej. Trzecia rano, pomyślała, najgorsza pora na przebudzenie. Dlatego położy się z powrotem spać, jak rozsądna kobieta. Poprawi pościel, napije się zimnej wody i zaśnie.
Miała dosyć atrakcji jak na jeden dzień.
Wstała z łóżka, poprawiła prześcieradło i kołdrę i odwróciła się, żeby pójść do łazienki po szklankę wody.
Nie zdołała wydobyć z siebie głosu. Krzyk rozerwał jej czaszkę niczym pazury, ale żaden dźwięk nie wydostał się z rozpalonego gardła.
Chłopak uśmiechał się obscenicznie w ciemności za oknem. Przyciskał twarz i ręce do szyby zaledwie kilka centymetrów od Quinn. Przesunął językiem po ostrych, białych zębach a czerwone, błyszczące oczy wydawały się równie bezdenne i wygłodzone jak dziura w ziemi, która chciała pochłonąć Quinn we śnie.
Kolana się pod nią ugięły, ale bała się, że jeżeli upadnie, demon roztrzaska szybę i zatopi kły w jej gardle niczym wściekły pies.
Zamiast tego uniosła rękę w starodawnym geście odstraszającym zło.
– Odejdź stąd – wyszeptała. – Zostaw mnie w spokoju.
Chłopiec roześmiał się. Quinn usłyszała potworne, wywołujące dreszcze dźwięki, zobaczyła, jak jego ramiona zatrzęsły się od śmiechu. Nagle chłopak odepchnął się od szyby i wykonał powolne salto w tył. Zawisł przez chwilę nad uśpioną ulicą, po czym…
zdematerializował się nagle. Skurczył się do małego, czarnego punktu i zniknął.
Quinn rzuciła się do okna i pociągnęła roletę w dół, tak żeby zakryć każdy centymetr szyby. W końcu opadła na podłogę i drżąc, oparła się o ścianę.
Gdy uznała, że da radę wstać, przytrzymała się ściany i szybko podeszła do pozostałych okien. Kiedy zaciągnęła wszystkie rolety, znów zabrakło jej tchu i próbowała sobie wmówić, że pokój wcale nie przypomina zamkniętego pudła.
Nalała sobie wody – była bardzo spragniona – i wypiła duszkiem dwie pełne szklanki. Trochę spokojniejsza popatrzyła w zasłonięte okna.
– No dobrze, do diabła z tobą, ty mały sukinsynu.
Wzięła laptop, usiadła na podłodze – czuła się bezpieczniej poniżej linii okien – i zaczęła zapisywać każdy szczegół, który zapamiętała ze snu i spotkania z demonem.
Gdy się obudziła, spod zaciągniętych rolet sączyło się jasnożółte światło, a bateria w laptopie doszczętnie się wyczerpała. Gratulując sobie, że pamiętała, aby wszystko zapisać, zanim zwinęła się na podłodze, Quinn podniosła się z trudem, cała obolała.
Czysta głupota, pomyślała, próbując choć trochę rozciągnąć zesztywniałe mięśnie. Głupio zrobiła, że nie wyłączyła komputera i nie umościła się w tym wielkim, przytulnym łóżku. Ale o pierwszym zapomniała, a drugie nawet nie przyszło jej do głowy.
Teraz położyła laptop z powrotem na ślicznym biurku i podłączyła do prądu, żeby naładować baterię. Z pewną ostrożnością – w końcu za pierwszym razem widziała chłopca w biały dzień – podeszła do okna i podniosła roletę…
Na lodowato błękitnym niebie świeciło ostre słońce. Na chodnikach, markizach i dachach lśniła nowa warstwa śniegu.
Quinn zauważyła kilku właścicieli sklepów lub ich pomocników, którzy skrzętnie odśnieżali chodniki, ganki i schody. Samochody wlokły się w koleinach śniegu. Przez chwilę zastanawiała się, czy odwołano dzisiaj lekcje.