Nastąpiła krótka pauza, podczas której potwór uznał, że kontynuując w ten deseń spędzimy w Dogewie zimę. Rozdzielała nas fontanna. Ja dyszałam ciężko, gotowa zerwać się z miejsca w każdej chwili. Niech was Bóg błogosławi, moje nienawistne treningi! Z walk miałam trójkę, z biegów – cztery z minusem, a najczęściej wolałam przesiadywać w szatni, symulując najprzeróżniejsze choroby i urazy. Tym niemniej bez tych treningów cała sprawa skończyłaby się dla mnie całkiem kiepsko.
– Ktoś ty? – krzyknęłam, próbując jakoś opanować kłucie w boku.
Monstrum nieoczekiwanie roześmiało się, opuszczając miecz. Bezzębna paszcza była podobna do dziury w piasku, w której machała czułkami drapieżna larwa.
– Mała idiotko! – ryknęło. – Jeszcze się nie domyśliłaś? Tym lepiej. W takim razie masz jeszcze szansę się uratować!
– A jak? – zaciekawiłam się.
– Zabij go! – krzyknął potwór. – Zabij tego białowłosego bękarta! Doskonale go oszukałaś. Skończ z nim raz na zawsze – kilka błyskawic w drewniany dach piwnicy i obiecuję, że zostawię i Dogewę, i ciebie w spokoju.
Mniejsze zło. Palący się dach nad cudzą głową dla ratowania własnej.
Dżuma jednak dotarła do Starminu, pokręciwszy się przez trzy tygodnie po leśnych ścieżkach razem ze szczurami ze spalonych domów.
Z dwojga złego wybiera ten, któremu brakuje odwagi, by zmierzyć się z oboma.
– Raczej zabiję ciebie – wycedziłam przez zęby.
– Nie dasz rady! – syknął mag.
– Zobaczymy!
Ziemia wystrzeliła na boki i gigantyczny wąż rzucił się w moim kierunku. Ja uderzyłam zaklęciem w strumień fontanny, który oblał stwora wodą od stóp do głów, zmieniając w bezkształtną kupę błota na kamieniach.
– I co, zjadłeś?
– Zjem! – niewyraźnie obiecał potwór, wyrastając z ziemi tuż koło mnie. Pospiesznie obiegłam fontannę.
– A czemu sam nie chcesz zmierzyć się z Lenem? On się zgadza, pytałam.
– Za dużo zachodu – wysyczał stwór.
– Za małe szansę na zwycięstwo?
– Większe, niż masz ty.
Wybraliśmy na pole bitwy bardzo odpowiednie miejsce, pozwalające odnowić rezerwę po każdym zaklęciu. Z łatwością powstrzymałam niezbyt mocny deszcz kamieni i wybiłam błyskawicą dziurę w brzuchu przeciwnika, zyskując kilka chwil.
– A może się po prostu boisz, że cię wykryje? – spytałam ironicznie, przeskakując przez falę ziemi, która przetoczyła mi się pod nogami. – I za co ty tak nienawidzisz wampirów?
– Nic osobistego – prychnął potwór. – Potrzebuję Dogewy. Całej. Powinna należeć do mnie i tylko do mnie! W tej przeklętej dolinie ukryta jest ogromna siła i gdy uda mi się ją pozyskać, będę miał władzę nad śmiercią, jeśli coś ci to mówi!
– Ano mówi. Że w dzieciństwie wypadłeś z kołyski na głowę!
– Tak myślałem – wyszczerzył się potwór. – Ten skurwysyn trzęsie się nad swoimi tajemnicami, jak gdyby prowadził lombard. Siedzi na nich tym swoim skrzydlatym tyłkiem i nie chce się posunąć. I co żeś w nim zobaczyła? Kłamliwa, małostkowa, zdradliwa duszyczka. Tyle pożytku, że śliczna gęba, póki kłów nie wyszczerzy. Ale nie zapominaj, że ty jesteś człowiekiem, a on wampirem. Wiem, jak zgrzyta zębami po nocach, w dzień robiąc ci awanse i reweranse. Jak wilk macha ogonem przed suką, która zachłystuje się szczekaniem przy nogach myśliwego z kuszą.
– Moim zdaniem najbardziej nie podoba ci się w nim niechęć do posunięcia się. Jak myślisz, czemu? Wie, jaki tłusty masz… tyłek. I jak się nim rozpychasz.
– Starczy tego dobrego! – zagrzmiał mag. – Nigdy mi się nie podobałaś. Może pośmiertna opinia okaże się bardziej pochlebna?
Nigdy nie zrozumiałam, jak on to zrobił. Jedna z macek wysunęła się z ziemi i podcięła mi kolana, a druga pociągnęła za nogę. Z rozpędu przyłożyłam potylicą o kamień, a ten… niedobry człowiek… uderzył mnie w pierś mieczem, przygważdżając do ziemi!
Bólu nie było. Tylko niezrozumienie z powodu dziwnej pustki tam, gdzie przed chwilą biło serce. Zgodnie z kanonami sztuki kronikarskiej powinnam była teraz wydać z siebie ochrypły jęk (albo jęczące chrypienie), złapać oburącz bezlitosne ostrze, obiecać wrogowi straszną śmierć z ręki jednego z moich potomków i na potwierdzenie splunąć krwią w nienawistną twarz. Po czym wykonać kilka konwulsji i malowniczo przewrócić oczami. Ale w tym momencie przypomniałam sobie, że potomków nie mam, w związku z czym raczej nikt mi nie uwierzy. Może poszczuć na niego pogrążonego w bólu ukochanego? Przejrzałam w myśli wszystkich znajomych, ale nie znalazłam odpowiedniego kandydata na mściciela. No nie, co to za życie, na nikim nie można polegać i wszystko trzeba robić samemu!
– No i koniec kłopotu, dzięki niech będą bogom! – zagrzmiała wznosząca się nade mną góra.
Miecz, który wypadł z moich rąk, leżał tuż obok, na obrzeżu fontanny, rękojeścią do placu.
– To nie fair bić leżącego – szepnęłam, trochę dziwiąc się ochrypłemu bulgotaniu w piersi.
– Nigdy nie mogłem się zabrać do przewertowania kodeksu rycerskiego – złowieszczo wyszczerzył się potwór.
W odpowiedzi na niesłyszalne zawołanie magiczne rękojeść miecza przechyliła się i wślizgnęła w moją dłoń. Ostrze przesunęło się i spadło do szczeliny w obrzeżu. Po stalowej klindze, łaskocząc tracące czucie palce pobiegła woda. W dole brzucha coś mnie złowieszczo ukłuło.
– A szkoda – szepnęłam, gwałtownie ściskając dłoń. Magia popłynęła po mieczu, po ręce, ogniem zalała ranę w piersi i pobiegła dalej, jak pnącze oplatając czarne ostrze. Potwór zachłysnął się cienkim wibrującym wyciem i odchylił do tyłu, nie zdążywszy ani wypuścić miecza, ani wyciągnąć go z mojego ciała. Po klindze w górę ze świstem i trzaskiem pobiegły niebieskawe wężyki ładunków. Żaden arcymag nie zdoła wysuszyć do dna naturalnego źródła mocy, ponieważ nawet bezdenna przepaść w którymś momencie zapełni się, jeżeli skierować do niej rwącą i głęboką rzekę. Przepaść – ale nie dziurawe wiadro stojące na jej brzegu. Posłuszna ostatniemu desperackiemu wysiłkowi woli moc ciekła i ciekła przez moje zranione ciało. Potwór wył i rzucał się, próbował jakoś pozbyć się nadmiaru, plując zaklęciami, zerwać zabójczą więź, ale bez skutku. Równie dobrze mógł czerpać garścią przybierającą wodę i koniec nie kazał na siebie długo czekać. Potwora otoczył lśniący kokon, krzyki utonęły w narastającym brzęczeniu, ziemia zadrżała i pobiegły po niej głębokie szczeliny, resztki fontanny razem z obrzeżem rozsypały się i zapadły do głębokiej dziury, po czym rozległo się lekkie, delikatne i ciche mlaśnięcie, lśnienie skupiło się do jednego oślepiającego punktu, strzeliło promieniami i znikło. W powietrzu zaczęły krążyć strzępy popiołu.
Miecz wyślizgnął się z mojej słabnącej ręki i głucho plasnął o kałużę. Nawet nie wiedziałam, że tuż przed świtem robi się tak bardzo ciemno. Potem przywidział mi się Len, klęczący w kałuży i z trzaskiem rozrywający koszulę na mojej piersi.
– Obawiam się, że będziecie musieli przerobić fontannę na studnię – szepnęłam i były to moje ostatnie słowa.