Литмир - Электронная Библиотека

– Len… Czekaj no! – krzyknęłam za wampirem, który właśnie się podniósł. – A nie sama mogę wychodzić? Co chciałeś przez to powiedzieć? Kto z was dotrzymuje mi towarzystwa podczas nocnych spacerów? Ty sam? Czy twoje białe zwierzątko? A może to Starsi na paluszkach biegają moim śladem aż do tej małej przybudówki na tyłach domu?

– Wolho, nie zaczynaj – ze zmęczeniem westchnął wampir, nie ryzykując patrzenia mi w oczy.

– Co to niby ma być, przypisałeś do mnie stałego ochroniarza? A dziś zaspał?

– Póki jesteś moim gościem, odpowiadam za ciebie – Len zdradził się ze zdenerwowania.

– Ale ty jesteś… – chciałam powiedzieć “drań", ale uświadomiłam sobie, że przeklinanie władcy na oczach licznych poddanych jest w najwyższym stopniu niestosowne. Tak więc ograniczyłam się do wściekłych myśli i biedny Len nie wytrzymał. Głośno wypuścił z siebie powietrze i machnął ręką, co z równym prawdopodobieństwem mogło oznaczać “a leszy z tobą", jak i “potem pogadamy", po czym szybkim krokiem oddalił się w ciemność, ze złością poruszając rozprostowanymi skrzydłami. Ktoś zaproponował, że odprowadzi mnie do domu, ale odmówiłam.

Stworzyłam lśniący pulsar i krok po kroku zbadałam plac, próbując odtworzyć scenę.

Znalazłam dwa łańcuszki śladów, wilgotnych plam rozmiarów talerza – jeden prowadził od fontanny, a drugi do niej. Prześledziłam kudłaka aż do krzaków. Nie, tam ślady nie urywały się, a po prostu gubiły w gęstej trawie i nawet jaskrawe światło pulsara nie pomogło. Zaciekawił mnie natomiast jeden niby mało znaczący szczegół. Stwór miał mokre łapy jeszcze zanim przekroczył kałużę koło fontanny. Przeciągnęłam ręką po trawie. Rosa dopiero co zaczynała osiadać, zimne łodygi nie zdążyły udekorować się kroplami. Dookoła pulsaru uwijał się rozpalony namiętnością świetlik. W zamyśleniu zapatrzyłam się na jego tańczący cień. Ciekawe, w co on wlazł? Czy tu w pobliżu było jakieś jezioro, strumień albo przynajmniej kałuża? A może na łapach pozostała krew poprzedniej ofiary? Ale nie, krzepnąca krew zostawia ciemne plamy. Spróbowałam logicznie myśleć. Krzaki od fontanny oddzielało jakieś sto-sto pięćdziesiąt łokci. Dokładnie sto czterdzieści, przekonałam się, zmierzywszy odległość do basenu w krokach. No to w takim razie spróbujmy eksperymentu śledczego. Podeszwy butów są skórzane, jeżeli sieje dobrze namoczy, będą długo zostawiać ślady. Raz, dwa… Po siedemnastym kroku wyschłam na wiór. Czyli kałużę można wykluczyć. Stwór musiał zmoczyć nie tylko poduszeczki łap, ale i sierść, by spływająca po niej woda nieprzerwanie pozostawiała ślady. Tylko gdzie on mógł się tak urządzić? Przecież się nie spocił.

Szary cień z żółtymi oczyma bezdźwięcznie wyłonił się z ciemności i zastygł na odległość wyciągniętej ręki.

– Ażeby cię leszy zabrał - zaklęłam. Wilk prosząco położył uszy, dając się złapać za kark. – Znowu mnie wystraszyłeś. To w takim razie, kochanieńki, posłużysz mi dla dobra nauki!

Gdy wrzuciłam wilka do fontanny, zaczął desperacko przebierać łapami, chociaż mógł najzwyczajniej w świecie stać na dnie, trzymając łeb nad wodą. Odskoczyłam. On dał susa przez murek i rzucił się w kierunku domu. Tam, gdzie łapy po raz pierwszy dotknęły ziemi, utworzyła się spora kałuża, od której ciągnął się chaotyczny łańcuszek plam i śladów. Ślady się wkrótce skończyły. Plamy nie. Wiatr doniósł do mnie niezadowolony okrzyk Kryny – chyba wilk udał się w poszukiwaniu współczucia na jej kołdrę. Wychodziło coś zupełnie dziwnego. By zostawić takie ślady, stwór powinien być… gąbką. Miękką, mokrą i porowatą. I ta gąbka nieźle namydliła moją biedną szyję.

Kella napatoczyła się zupełnym przypadkiem, gdy, nie doczekawszy się aż ona się znajdzie, sennie wlokłam się w kierunku domu, kategorycznie odmówiwszy nocowania w Domu Narad, by Len mógł mieć mnie na j oku.

Ruszyłyśmy w kierunku mojego tymczasowego miejsca zamieszkania i tam, przy akompaniamencie ochów i achów przestraszonej gospodyni, Kella zmusiła mnie do zdjęcia butów i kurtki i położenia się na łóżku.

– Śliiiczne oparzenie – zawołała z zachwytem, zimnymi palcami obmacując moje opuchnięte i szczypiące powieki. – Po prostu wspaniałe!

Męczeńsko zacisnęłam zęby. Dogewska zielarka należała do tej szczególnej kategorii lekarzy, którzy widzą pacjentów wyłącznie w charakterze chodzących nosicieli fascynujących i wspaniałych chorób.

Zielarka sprawdziła oczy, mruknęła z zadowoleniem i zaczęła grzebać w torbie. Zapachniało ziołami. Ledwo co zdoławszy mrugnąć, uniosłam się na łokciu i złapałam jedną z czarnych zakorkowanych buteleczek, które Kella postawiła na taborecie. Z zajęć laboratoryjnych wiedziałam – im ciemniejsze jest szkło, tym większe paskudztwo ma szansę pływać w środku. Powiedzmy, zdechły pająk albo trupi paznokieć. Nam, praktykom, w zeszłym roku wykładano kurs zielarstwa z podstawami farmakologii, tak więc znałam przepisy na podstawowe mieszanki ziół. Oczywiście bardzo daleko mi było do zielarki, nieprzypadkowo uczono je na osobnym wydziale, kosztem magii bojowej, kładąc nacisk na diagnostykę i leczenie schorzeń.

Kella namoczyła w zielu gazik i po pokoju rozszedł się ostry zapach, od którego zachciało mi się kichać. Nalewka na spirytusie z jakichś traw i chyba zgniłych jabłek.

– Z domieszką zielonej pleśni, prawda?

– Zgadłaś. Połóż się na plecach i zamknij oczy. Co z potworem? – rzeczowo spytała zielarka, jak gdybym nie stoczyła walki na śmierć i życie, a odbyła spacerek na targ po marchewkę.

– Powiedziałabym, że… wyparował. -Co?

– Właśnie. Wypuścił coś niby kłąb pary i zniknął.

– A może to był smok? – delikatnie zasugerowała Kella.

– Widziałaś go chociaż raz?

– Nie. Ale Len – dwa razy.

– Kto kogo nie dogonił?

Kella milczała, zwinnie operując gazikiem. W życiu nie widziałam tak smętnej panny.

– I tym niemniej z niesamowitym uporem zapraszacie do Dogewy praktykujących magów. Nie liczycie przypadkiem na to, że kudłak zje ich, a was zostawi na potem?

– Nikogośmy nie wołali – ze złością rzuciła Kella. -Gdy tylko zginął Diar, ten mag z Kamieńca, zlecieliście się do trupa jak kruki do padliny. Że niby trzeba wyjaśnić, kto go tak naprawdę… tego. Kręciliście się tutaj, wąchaliście, szukaliście, wypytywaliście, chyba tylko w zęby nikt nie zaglądał. Gdy tylko jeden został zjedzony – przysyłają następnego. I spróbuj go tylko nie wpuścić. Co?! Wampiry coś przed nami ukrywają?! Len jest cierpliwy, ja bym tam z wami nie odstawiała reweransów. Nie obrażaj się, mała, ale od tej waszej “pomocy" są same problemy. Zamknij oczy. Na noc zostawisz kompres na powiekach albo będzie opuchlizna. Posłuchaj mojej rady: wyjedź stąd, póki nie jest za późno. Nie masz co tu robić ani nic nie zdziałasz.

– Len tak nie uważa.

– Ha, ha, ha! – po raz pierwszy Kella okazała rozbawienie. – Len? Cokolwiek uważa Len, uważa to na własny rachunek. I nie należy traktować jego uśmiechu jako pozwolenia na podanie mu palca – zabierze całą rękę! Nasz władca to naprawdę niezły intrygant.

– Dyplomata – poprawiłam.

– Elegancki synonim – skrzywiła się zielarka. – I to go kiedyś zgubi. Len jest sierotą od urodzenia, zanim skończył pięć lat był chorowity i słabiutki, więc się z nim cackaliśmy i go niańczyliśmy, chyba żeśmy mu tylko boskiej czci nie oddawali. W rezultacie teraz on uważa siebie za wielkiego władcę losów… Jak gdyby czekał, aż mu ktoś da pstryczka w nos.

– Nie zaliczasz się do pierwszej dziesiątki wiernych poddanych.

– Trudno to wyjaśnić. – Twarz Kelli przybrała miękki wyraz, ale zmarszczka frustracji pomiędzy brwiami jednak się nie wygładziła. – Czasem mi się wydaje, że on uważa nas wszystkich za niedorozwinięte umysłowo kaleki, których należy żałować i ich bronić, ale niekoniecznie trzeba szanować. A to jest cholernie poniżające! Omawiam z nim jakiś problem i nagle zauważam, że patrzy przeze mnie na wylot – znaczy, już zdecydował o wszystkim sam, bez moich argumentów. Oczywiście, wysłucha, pokiwa głową z mądrą miną, ale zrobi po swojemu. A ty się czujesz jak zupełna idiotka.

40
{"b":"102707","o":1}