Литмир - Электронная Библиотека

– Tak? – Władca starannie, ale niestety nieco poniewczasie podkasał przydługą szatę – haftowany złotem rąbek był już dawno i do reszty wytytłany brudem. – Ażeby cię… Nienawidzę tych szmat…

– Co było w liście mistrza? Co was tak zasmuciło przed kolacją?

– Do sympatycznego atramentu przeczytałaś?

– Oczywiście. – Wzruszyłam ramionami w odpowiedzi na to zupełnie oczywiste pytanie.

– Napisał, że nie może przyjechać i przysyła ciebie.

– Ale przecież wiedzieliście, że przyjeżdżam.

– Myśleliśmy, że przyjeżdżasz przed nim. Taka forpoczta, żeby obadać grunt.

– On nie zamierzał jechać – wyrwało mi się.

– Wiem. Stchórzył – lekceważąco westchnął wampir, odsuwając z drogi świerkową gałąź.

– Wcale nie. Po prostu ma dużo… – chciałam stanąć po stronie mistrza, ale Len uniósł dłoń.

– Nie broń go. List mówi sam za siebie.

– Nieprawda! Mistrz może położyć kudłaka jednym splunięciem!

– On nie przestraszył się kudłaka. Powiem więcej, on jest przekonany, że potwór jest wytworem mojej wyobraźni.

– Tak samo jak Starsi? Len tylko się uśmiechnął.

– Oni kłamali, żeby pozbyć się z Dogewy co poniektórych osób.

– A ty smarujesz raporty?

– Nie. Jeżeli już masz zamiar zostać, to zamierzam wprowadzić w temat, póki potwór nie zrobił sobie z ciebie pozycji menu.

– A może już nawet potwora uprzedziłeś na uszko – zobacz, przyjechał postrach strzyg, gwiazda magii praktycznej, weź się schowaj na kilka dni, bo a nuż widelec… – skomentowałam złośliwie.

Ale Len nie uznał tego za dobry temat dla żartów.

– On i tak jest nad podziw zmyślny. Wychodzi polować w środku nocy, gdy większość mieszkańców śpi głęboko, ucieka przed pogonią, nie zostawia śladów. Nie należy go nie doceniać.

– Nie odpowiedziałeś mi na jedno pytanie. Pamiętasz, wczoraj wieczorem spytałam, jakiej rady szukał mag z Kamieńca?

– Martwiły go rozchodzące się po mieście pogłoski.

– O wzroście cen na rzepę?

– O nasileniu wampirzego pragnienia. Tam kogoś zagryziono, tu kogoś wyssano, dzieci bledną i umierają bez przyczyny, na cmentarzach rozkopane mogiły, groby otwarte na oścież. Panienkę do towarzystwa w ciemnym zaułku napadł wampir, ale jak podała mu cenę, to się zdematerializował ze strachu.

– A ty nadal sobie żartujesz? – prychnęłam z niezadowoleniem.

– A co, mam płakać? Wampirze łzy dziś tanie.

Wyobraziłam sobie Lena z łopatą, w pocie czoła rozkopującego mogiłę, a obrazek ten okazał się do tego stopnia groteskowy, że potknęłam się i prawie stoczyłam z górki.

– Wolho, to nie jest śmieszne – westchnął Len. – To jest straszne.

– Myślisz, że mistrz się przestraszył… ciebie?

– Niezupełnie. Nas tu jest sporo. Tak więc ugościliśmy maga, spokojnie porozmawialiśmy, w zasadzie nam uwierzył, zamierzał po porannej rosie wrócić do Kamieńca i przemówić do rozsądku zdenerwowanym mieszkańcom, ale do rana nie dożył.

– Czyli słuchy rozeszły się jeszcze przed jego śmiercią?

– Zgadza się. Ostatnie dwa lata żyjemy tu jak na wulkanie. Na szczęście mamy po swojej stronie Konwent Magów, który lepiej czy gorzej studzi lawę ludowego gniewu. Ale ze śmiercią jednego z nich… a tym bardziej nie jednego… lawa podchodzi do krawędzi krateru.

– A ja niby jestem jakąś tamą?

– I to wyjątkowo lichą.

– Jeszcze zobaczymy.

Len zatrzymał się i spojrzał mi w oczy.

– Wolho, czemu zdecydowałaś się zostać magiem? Młoda, piękna dziewczyna, po co ci te wszystkie komplikacje?

– Żeby dłużej zachować młodość i urodę – zrobiłam żartobliwy unik. -I niezależność. Dość się napatrzyłam. Kobieta ma niewielki wybór: albo jesteś mężatką, albo panną lekkich obyczajów, albo czarodziejką. Pierwsze dwa zawody mnie nie przekonują.

– O mężczyznach można powiedzieć to samo. Albo jesteś mężem, albo klientem, albo magiem.

– Mylisz się. Żony zależą od mężów, prostytutki od klientów. Tylko magiczka może się roześmiać mężczyźnie w twarz i powiedzieć: “To spróbuj mnie zmusić"!

– I często tak mówisz? – zainteresował się Len.

– Zdarzało się. Satysfakcja nieopisana!

Długo patrzył na mnie, a potem się roześmiał. Przypomniałam sobie, z kim rozmawiam i przygryzłam język. Szliśmy dalej. Len wrócił do odpytywania.

– Ile trzeba się uczyć, żeby zostać magiem?

– Dziesięć lat. I to jeszcze zależy, jak się uczyć. Można nim nigdy nie zostać. Do dowolnego powołania trzeba dodać cierpliwość i wysiłek. Jedna trzecia adeptów odpada już po pierwszym semestrze, jeszcze ćwierć jest skreślanych w ciągu kolejnych dziesięciu lat.

– A na czym polega powołanie maga praktyka?

– Obrona istot rozumnych – jak papuga wyrzuciłam z siebie pierwszą linijkę pierwszego konspektu mojego życia.

– Przed krwiożerczymi potworami? – Wampir patrzył na wprost, ale nie mogłam pozbyć się uczucia, że to na moją osobę skierowane jest jego uważne, badawcze spojrzenie.

– Przeważnie przed sobą nawzajem. Tak przy okazji, wczoraj wpadł do mnie jeden taki, nosaty. – Dokładnie opisałam audiencję nietoperza.

– I wyrzuciłaś posła… Przy pomocy ręcznika? – sprecyzował Len, krztusząc się ze śmiechu.

– Zgadza się, w dodatku ręcznika do nóg. Żaden ze mnie dyplomata. Czyli nie potraficie się zamieniać w nietoperze?

– Nie wiem, nie próbowałem.

– Kpisz sobie?

– Ano! – Len zamknął oczy i uniósł twarz do słońca, które sączyło się przez liście różnokształtnymi plamami.

– Wyparujesz – syknęłam wrednie. – Już ci dym leci z uszu.

– Ty każdego doprowadzisz do wrzenia. – Len machnął ręką, odpędzając wyczarowany przeze mnie dymek.

– E, rozczarowałeś mnie. Czosnku się nie boisz, latać nie umiesz, na słońcu nie wyparowujesz, cień… – Rzuciłam okiem pod nogi. – Cień rzucasz.

– Przepraszam, postaram się poprawić – złośliwie obiecał wampir.

– Len, a czym te nietoperze się żywią?

– Nie martw się, na ciebie się nie rzucą.

– To skąd się wzięła legenda?

Wampir otwarcie naśmiewał się z moich pytań.

– Wolho, legendy się nie biorą, one są wy-my-śla-ne.

– Szkoda – westchnęłam ze smutkiem. – Trafiają się bardzo ładne legendy.

– Na przykład?

– Na przykład o jednorożcach.

– O tych tutaj?

Len zatoczył ramieniem niedbałe koło. Właśnie dotarliśmy do skraju drzew – las wspinał się na zbocze i kończył przy urwisku. Poniżej, w dolinie, pasło się śnieżnobiałe stado.

Widziałam kiedyś jednorożca na gobelinie, który wisiał w szkolnej stołówce. Był wyhaftowany koźlą sierścią i właśnie kozła przypominał. Dotknięcie jego krzywego rogu uważane było za dobry omen przed zaliczeniem. Nic dziwnego, że róg bardzo szybko zmechacił się i oblazł. Szkoła próbowała odnowić gobelin, ale skończyło się na wniosku, że zamówienie nowego wyjdzie taniej. Tępą mordę jednorożca do bicia zapamiętałam na całe życie, ale żywe osobniki wyobrażałam sobie zupełnie inaczej.

Gdy na wiosnę Szkoła kupiła u handlarza partię ujeżdżonych trzylatków i zaczęto rozdzielać je pomiędzy wyróżnionymi w trakcie roku uczniami (a ja znalazłam się w tej grupie, co z tego, że z numerem czwartym), od razu spodobała mi się niezbyt duża, śnieżnobiała i krzepko zbudowana kobyłka o imieniu Stokrotka. Właśnie ona wydała mi się ucieleśnieniem legendy o jednorożcach. Stokrotka miała czarne oczy, lekko skośne i zalotne, powieki jakby pociągnięte węgielkiem, a gdy ukradkiem poskubywała sobie zboże przy drodze, rzęsy trzymała wstydliwie opuszczone – że niby biedna kobyłka nie ma pojęcia, co wyprawiają jej aksamitne wargi. Do tego falująca grzywa i ogon, jak gdyby psotne skrzaty domowe co nocy zaplatały je w umoczone w piwie warkoczyki. W sumie postać prawdziwego bajkowego konika, na którym nawet driada nie wstydziłaby się pojechać. Bardzo sobie chwaliłam szansę poczucia się driadą. Niestety, Stokrotka mnie za takową nie uważała. Z czasem jej ulubionym zajęciem stało się oglądanie się na jeźdźca z takim męczeńsko-oskarżycielskim spojrzeniem, jakbym była workiem pokutnym, którym bogowie ukarali ją za grzechy poprzedniego żywota.

20
{"b":"102707","o":1}