– Po co przyjechała pani do Dogewy? – nie wytrzymał Starszy.
– W końcu jakieś sensowne pytanie – ucieszyłam się przesadnie. – Już mi się znudziło siedzenie tutaj jak naiwna dzieweczka z prowincji wśród szulerów ze znaczonymi kartami.
“Szulerzy" rozpłynęli się w uśmiechach, krzywych i sztucznych. Gdybyśmy faktycznie grali w karty, złapani za rękę po cichu oddaliby mi pieniądze albo wyciągnęli noże. Dogewscy hazardziści kontynuowali grę, jakby nic się nie stało.
– Ależ nikt nie próbuje się z panią bawić, naprawdę. Po prostu chcemy pomóc, a na pewno pójdzie nam to lepiej, jeśli będziemy wiedzieli, jakiego rodzaju pomoc będzie potrzebna.
– Naprawdę? – Ironicznie podniosłam brew. – A mnie się wydawało, że to właśnie wy potrzebujecie pomocy.
Starsi jeden przez drugiego zaczęli zapewniać mnie, że nie potrzebują mojej bezcennej pomocy. Len milczał, bacznie wpatrując się w swój talerz i z rzadka grzebiąc w nim widelcem. Wyglądało to tak, jakby sałatkę oblazły mu karaluchy.
– W takim razie po co zwróciliście się do Konwentu Magów? – przerwałam bez ceregieli. – Jak w takich wypadkach mówi straż miejska, “proszę wskazać element przestępczy albo zapłacić za niepotrzebne wezwanie"!
Złapany na słowie niebieskooki zaciął się i rzucił bezradne spojrzenie na kolegów z Rady. Biedaczek przypominał psa gończego, którego wysłano do jaskini niedźwiedzia i który właśnie odkrył, że niedźwiedź nie śpi. Biedny piesek nie miał pojęcia, co ma robić dalej, a koledzy niepewnie kłębili się dookoła jaskini, oglądając się na myśliwego całkowicie pochłoniętego sałatką. Len jakoś dziwnie się zachowywał, pozwalając Starszym grać pierwsze skrzypce w rozmowie. Intuicja kobieca ma w sobie coś z telepatii i nie pomyliłam się, dochodząc do wniosku, że Starszy czuł się w roli dyplomaty tak samo nieswojo, jak baran w roli pastucha. Wyglądało na to, że przeze mnie Len pożarł się ze Starszymi i teraz z satysfakcją patrzył z boku na doradców tonących w mokradłach kłamstw i niedomówień.
Starszy podjął jeszcze jedną próbę wyjaśnienia beznadziejnie zaplątanej sytuacji.
– Od ostatniego ataku minęły dwa tygodnie, a przedtem monstrum pojawiało się co dwa-trzy dni. Uważamy, że zagrożenie dla mieszkańców Dogewy minęło.
Głupszego argumentu w życiu nie słyszałam. Że co, oni niby zamierzają oddawać cześć temu stworowi? Znałam jedną zapyziałą wioskę, której mieszkańcy co miesiąc składali ofiary buremu smokowi mieszkającemu w sąsiedztwie i podobno mającemu zbawienny wpływ na plony i płodność. Ale żadna płodność nie mogła skompensować strat w pożartej ludności, w związku z czym wioska opustoszała w przeciągu zaledwie paru lat. Potem smok wykonał nieśmiałą próbę podniesienia płodności Starminu, gdzie jednak nikt jego pomocy nie potrzebował i łaskawcę ostrzelano z balist i katapult. Po otwarciu brzucha gada znaleziono istny skład łańcuchów i kajdan, które skuwały ofiary w chwili zjadania, co wyraziście świadczyło o ich sprzeciwie wobec wioskowej polityki. Niestrawny inwentarz przekazano do więzienia, gdzie bardzo się przydał – zahartowana sokiem żołądkowym smoka stal była odporna nawet na diamentowe pilniki.
– A Len powiedział, że nie minęło – nalegałam.
Poufałe odwołanie się do władcy Dogewy ich dobiło. Zlizałam z dolnej wargi słoną kroplę. O, znalazłam źródło krwawego posmaku. Tak się zdenerwowałam w oczekiwaniu na ugryzienie, że sama się pogryzłam!
Pokonani Starsi próbowali jeszcze nieśmiało bąkać, że niby Len przesadza, co jest charakterystyczne dla młodości (sami wyglądali na jakieś trzydzieści-trzydzieści pięć), a tak naprawdę wszystko jest w porządku i się samo ułoży (“Do grobu" – dodałam złośliwie, lekko już pijana i rozluźniona), czyż nie tak, jaśnie władco?
Len niewyraźnie wzruszył ramionami, przekonując mnie ostatecznie, że coś tu było nie tak.
Z uprzejmości wypiwszy zawartość kielicha i wykończywszy schabowego, pożegnałam się. Nikt mnie nie zatrzymywał – wszyscy mieliśmy o czym myśleć, a jeśli myślenie odchodzi na jeden temat, ale z różnych punktów widzenia, to znacznie lepiej idzie w samotności.
Oczywiście ktoś pomógł mi się podnieść, zostałam odprowadzona do drzwi, obsypana komplementami, otrzymałam życzenia dobrej nocy, dobrego zdrowia i innych bzdur. Erius wyrwał się z pomysłem odprowadzenia mnie, ale odmówiłam i po drodze prawie że rozbiłam głową świerk na zakręcie ścieżki. Oczywiście poszłam sobie nie od razu – przez chwilę stałam, podsłuchując pod drzwiami, ale wampiry pogasiły świece i przeszły na dramatyczny szept, w związku z czym dolatywały mnie tylko syczące i świszczące dźwięki. Musiałam więc udać się do domu, po drodze macając rękoma świerki, bo szczęśliwie chmury rozpierzchły się i wyjrzał księżyc. Ciemny las, skaczące cienie i skrzypiące gałęzie mnie nie przerażały – po prostu nie zauważałam ich, zatopiona w ciężkich myślach. A w ogóle, czego niby miałabym się bać w mieście wampirów?
Tylko co to była za komedia, którą próbowali przede mną odegrać?
Chyba znalazłam odpowiedź albo przynajmniej coś co wyglądało dość prawdopodobnie.
Bali się mnie bardziej niż monstrum. Bali panicznie oczekując z mojej strony jakiegoś wrednego numeru a ja ich nie rozczarowałam, tylko sama nie wiem, kiedy i jak. Za każdym razem, gdy miałam coś powiedzieli albo o coś zapytać, zamierali jak myszy na widok żmii. Wszyscy, oprócz władcy. Ale jeśli już jestem Starszym tak bardzo niemiła, to czemu nie zwalili rozmowy ze mną na Lena? I niechaj by on mnie częstował, a nie ten upasiony Mordarius, znaczy się Erius. Wtedy nawet wbrew wola musiałby brać bardziej aktywny udział w rozmowie. Ale posadzono mnie w dalekim rogu stołu. Mało prawdopodobne, żeby chcieli mnie poniżyć. Równie mało jak to że dogewska etykieta zabraniała cudzoziemcom siedzenia u szczytu stołu. Dobra, podejdźmy od przeciwnej. strony. Niechaj bym siedziała obok Lena. Komu mogę przeszkodzić? W ogóle, co takiego paskudnego można wykombinować, siedząc obok władcy?
Zabić go.
Czy oni naprawdę uznali, że przyjechałam do Dogewy i jako najemny zabójca? Kto rozkazał uzbroić mnie w osinowy kołek? Co takiego było w liście mistrza? I czemu Len jest dla Dogewy tak ważny? Czemu nazywają władcą jasnowłosego chłopaka, który całymi dniami włóczy się, nie wiadomo gdzie? Z jego słów wynika, że stwór jest prawdziwym biczem na Dogewę, ze słów Starszych – że jest mniej groźny od owieczki. A paskudnym Złym Wilkiem jestem właśnie ja. I jednak wyglądało na to, że Len był po mojej stronie, bo w przeciwnym razie by się wtrącił. Podsumowując, same “by" i “dlaczego", a “ponieważ" pogrążone w mrokach tajemnicy.
Zatopiona w myślach nawet nie zauważyłam, jak dotarłam do swojego domku. Przy ganku drzemał szary pies z naderwanym uchem. Na mój widok podniósł głowę, ale do tego się ograniczył. Gdy tylko przekroczyłam próg i pociągnęłam drzwi, jakiś lekki cień prześlizgnął się pomiędzy drzewami i rozpłynął w nocy. Mogłabym przysiąc, że to mój nieszczęsny przewodnik.
Śledzili mnie.