Eve widziała wysiłek malujący się na jego twarzy. Zdawała sobie sprawę, jak ciężko jest mu utrzymać nerwy na wodzy, ale miała to gdzieś.
– Motyw, wyniki testów osobowości, wszystko się zgadza. Ta kobieta jest zdolna do popełnienia morderstwa. Sama przyznała, że brała narkotyki i nienawidziła Pandory. Czego ci jeszcze trzeba, do licha?
– Chcę, żeby spojrzała mi w oczy i powiedziała, że załatwiła tych ludzi. Chcę, żeby powiedziała, jak ich zabiła. Dopóki tego nie zrobi, będziemy czekać. A wiesz dlaczego? Bo nie działała w pojedynkę. Nie ma mowy, żeby zamordowała ich wszystkich swoimi wypielęgnowanymi rączkami.
– Dlaczego? Bo jest kobietą?
– Dlatego, że pieniądze nie są dla niej najważniejsze. Miłość, namiętność, owszem. Mogła zabić Pandorę w ataku zazdrości, ale nie wierzę, żeby załatwiła też pozostałych. Ktoś musiałby jej pomóc, namówić ją do tego. Poczekamy więc cierpliwie, aż zostanie wypisana ze szpitala, potem ją przesłuchamy i skłonimy, by sypnęła Younga i – lub – Redforda. Wtedy będziemy mieli wszystko.
– Myślę, że popełniasz błąd.
– Wezmę to pod uwagę – odpowiedziała zimnym tonem. – A teraz napisz skargę, idź na spacer albo zrób, co chcesz, bylebyś zszedł mi z oczu.
Jego oczy rozbłysły gniewnie, ale znów udało mu się zapanować nad sobą.
– Pójdę trochę ochłonąć.
Ruszył szybkim krokiem do wyjścia, ledwie zerknąwszy na milczącą Peabody.
– Twojemu facetowi trochę dzisiaj brakuje uroku – zauważyła Eve.
Peabody przyszło na myśl, że to samo mogłaby powiedzieć o swojej bezpośredniej przełożonej, jednak na wszelki wypadek nie zrobiła tego.
– Stres daje się nam wszystkim we znaki, Dal-las. Ta sprawa wiele dla Casto znaczy.
– Wiesz co, Peabody? Dla mnie sprawiedliwość to coś więcej niż tylko ordery czy te cholerne kapitańskie belki. Jeśli chcesz pobiec do swojego kochasia i uleczyć jego zranioną dumę, nikt cię tu nie zatrzymuje.
Usta dziewczyny drgnęły, ale jej głos brzmiał mocno.
– Nigdzie stąd nie pójdę, pani porucznik.
– Dobrze, więc stój sobie dalej i zgrywaj męczennicę tylko dlatego, że ja… – Eve przerwała swoją tyradę i westchnęła ciężko. – Przepraszam. Musiałam na kimś wyładować złość i akurat ty mi się nawinęłaś.
– Czy od dzisiaj będzie to wchodziło w zakres moich obowiązków?
– Zawsze potrafisz się odgryźć. Kiedyś zaczniesz mi działać na nerwy. – Już spokojna, Eve położyła dłoń na ramieniu asystentki. – Przepraszam cię i przepraszam, że postawiłam cię w tak nieprzyjemnej sytuacji. Trudno pogodzić uczucia z obowiązkami.
– Jakoś sobie z tym radzę. Casto nie powinien był tak na ciebie naskoczyć, Dallas. Wiem, co on czuje, ale to nie znaczy, że ma słuszność.
– Może i nie. – Eve oparła się plecami o ścianę i zamknęła oczy. -Ale w jednym punkcie miał rację i to nie daje mi spokoju. Przesłuchując Jerry Fitzgerald, czułam się paskudnie. Nie miałam do tego serca. Nie podobało mi się to, jak wykorzystuję jej nałóg, by ją pognębić. Ale robiłam to, bo na tym polega moja praca, i nie wolno mi litować się nad rannymi przestępcami, muszę ich dobijać.
Eve otworzyła oczy i wbiła wzrok w drzwi, za którymi Jerry Fitzgerald leżała pod działaniem lekkich środków uspokajających.
– Czasami, Peabody, ta robota jest naprawdę do dupy.
– Tak jest. – Po raz pierwszy odważyła się musnąć dłonią ramię Dallas. – Dlatego tak dobrze sobie radzisz.
Eve otworzyła usta i ku swojemu zdumieniu parsknęła śmiechem.
– Cholerny świat, Peabody, ja cię naprawdę lubię.
– Ja ciebie też. – Dziewczyna na chwilę zawiesiła głos. – Chyba coś jest z nami nie tak.
Eve, już w nieco lepszym nastroju, objęła asystentkę ramieniem.
– Chodźmy coś zjeść. Jeny Fitzgerald stąd się nie wymknie.
Jak się okazało, tym razem instynkt ją zawiódł.
Przed czwartą nad ranem z głębokiego i, chwała Bogu, wolnego od koszmarów snu wyrwał ją natarczywy sygnał łącza. Oczy Eve wydawały się wypełnione piaskiem, a język był zesztywniały od wina, które poprzedniego wieczora wmusiła w siebie, by choćby symbolicznie dotrzymać towarzystwa Mavis i Leonardowi.
– Dallas – wychrypiała. – Chryste, czy ludzie w tym mieście nigdy nie śpią?
– Często zadaję sobie to samo pytanie. – Twarz na ekranie łącza i głos wydawały się znajome. Eve j usiłowała zebrać myśli.
– Doktor… cholera jasna, Ambrose? – Pamięć zaczęła budzić się do życia. Doktor Ambrose, wysoka, szczupła Mulatka, kierująca odwykówką dla narkomanów przy Centrum Rehabilitacji Ofiar Uzależnień. – Jest pani tam jeszcze? Czy Jerry Fitzgerald dochodzi do siebie?
– Nie całkiem. Pani porucznik, mamy tu pewien problem. Pacjentka Fitzgerald nie żyje.
– Nie żyje? Co to znaczy „nie żyje"?
– To znaczy, że umarła – odrzekła szefowa oddziału z bladym uśmiechem. – Pani, jako detektyw z wydziału zabójstw, powinna dobrze znać ten termin.
– Jak to się stało, do licha? Wysiadł jej układ nerwowy czy wyskoczyła z cholernego okna?
– Wszystko wskazuje na to, że przedawkowała narkotyki. W jakiś sposób zdobyła próbkę Nieśmiertelności, którą mieliśmy poddać analizie, by opracować odpowiednią kurację odwykową. Połknęła cały zapas narkotyku, w połączeniu z kilkoma innymi środkami, które tu trzymamy. Przykro mi, pani porucznik, nie dało się jej uratować. Opowiem pani wszystko w szczegółach, kiedy pani tu przyjedzie ze swoimi ludźmi.
– Opowiesz, opowiesz – warknęła Eve i przerwała połączenie.
Po przyjeździe do szpitala Eve najpierw obejrzała ciało, jakby chciała się upewnić, że nie zaszła jakaś straszna pomyłka. Jerry leżała na łóżku w fartuchu szpitalnym podwiniętym do połowy ud. Fartuch był w kolorze niebieskim, zarezerwowanym dla narkomanów na pierwszym etapie kuracji.
Do drugiego nie udało jej się dotrwać.
O dziwo, po śmierci odzyskała swoją wcześniejszą urodę. Cienie spod oczu zniknęły, usta były lekko rozchylone. Śmierć okazała się najskuteczniejszym środkiem uspokajającym. Na piersi widniały słabe ślady po defibrylatorze, a na grzbiecie dłoni wykwitł blady siniec, pamiątka po kroplówce. Pod bacznym okiem lekarza Eve dokładnie obejrzała ciało, ale nie znalazła żadnych śladów przemocy.
Jerry Fitzgerald umarła szczęśliwa jak nigdy.
– Jak to się stało? – rzuciła Eve.
– Połączenie Nieśmiertelności oraz, sądząc na podstawie brakujących fiolek, morfiny i syntetycznego Zeusa. Oficjalną przyczynę zgonu podamy po sekcji zwłok.
– Trzymacie Zeusa tu, na odwykówce? – Eve potarła twarz dłońmi. – Jezu!
– Potrzebny nam jest do badań i rehabilitacji – odparła lekarka oschle. – Odstawienie narkotyków to długotrwały, stopniowy proces. Przez cały ten czas pacjenci pozostają na ścisłej obserwacji.
– To dlaczego nikt nie obserwował Fitzgerald?
– Podaliśmy jej środki uspokajające. Pełną świadomość miała odzyskać dopiero o ósmej rano. Ponieważ nie poznaliśmy jeszcze dogłębnie właściwości Nieśmiertelności, podejrzewam, że to, co zostało w jej organizmie, zneutralizowało działanie środków uspokajających.
– Czyli wstała z łóżka, poszła prosto do waszego magazynu i poczęstowała się tym, co tam znalazła.
– Mniej więcej. – Eve miała wrażenie, że słyszy, jak doktor Ambrose zgrzyta zębami ze złości.
– A co z ochroną, z personelem szpitala? Czyżby Jerry Fitzgerald nagle stała się niewidzialna i przeszła obok nich?
– W sprawie ochrony może pani porozmawiać z policjantką, która pełniła tu dyżur.
– Zamierzam to zrobić.
Doktor Ambrose znów zacisnęła zęby i westchnęła głośno.
– Pani porucznik, nie chcę zrzucać całej winy na pani podwładną. Kilka godzin temu mieliśmy tu nieprzyjemne zajście. Jeden z naszych bardziej agresywnych pacjentów uwolnił się z pasów, którymi przypięty był do łóżka, i rzucił się na pielęgniar-1 kę oddziałową. Przez kilka minut mieliśmy ręce pełne roboty. Pomogła nam właśnie ta dzielna policjantka. Gdyby nie ona, oddziałowa zapewne w tej chwili stałaby u bram niebios w towarzystwie pani Fitzgerald, a tak skończyło się na złamanej nodze i kilku pękniętych żebrach.