Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

3

Do nagłego zwrotu w moim życiu doszło w drodze do szkoły. Prędzej czy później i tak musiał nastąpić, ale nieco by się odwlekł, gdybym nie przejęła inicjatywy.

Gdy przechodziłam na drugą stronę ulicy, przed szkolną bramą kręciło się niewielu ludzi. Było spokojniej niż zwykle i dlatego z miejsca zauważyłam mężczyznę, który ciągle deptał mi po piętach; stał przy murze jakieś dwadzieścia kroków od bramy. Nie było mowy o pomyłce. Kiedy tylko mnie dostrzegł, umknął w jedną z bocznych uliczek jak spłoszony zając.

Nie pamiętam, czy tamtego dnia odbywały się lekcje. Moje myśli krążyły wyłącznie wokół jednej sprawy: musiałam znowu się zobaczyć z nauczycielem historii. Przez ostatnie dwa dni przestała mnie nawet nurtować największa tajemnica mego życia, czyli okoliczności narodzin. W chwili gdy ujrzałam nieznajomego mężczyznę, ten problem niespodziewanie wypłynął na nowo. Po tym wszystkim, co wydarzyło się w ciągu ostatnich dni, poczynając od wynurzeń Dużej Siostry, a kończąc na moich pierwszych miłosnych doświadczeniach, nie zamierzałam biernie czekać na to, co los ma dla mnie w zanadrzu.

Także i tym razem nie przyjrzałam się dokładnie temu mężczyźnie. Na zarejestrowanie jego rysów miałam zaledwie sekundę, czyli dość czasu, by rozpoznać go w tłumie, lecz za mało, żeby go opisać. Mając w pamięci słowa Dużej Siostry, w jednej chwili ułożyłam wszystkie fragmenty łamigłówki. Wcale nie musiałam go ścigać. Zawróciłam i skierowałam się prosto do domu.

Niebo miało kolor purpury; zawsze tak wyglądało o świcie i o zmierzchu. Domy i wzgórza, te bliskie i te odległe, wydawały się jasne i świeże. Szłam w tej poświacie, pozwalając cieszyć się oczom niesamowitą kolorystyką krajobrazu.

Wmaszerowałam energicznie do Siedliska Numer Sześć. Matkę zastałam przed drzwiami w sieni. W nieruchomej dłoni trzymała wachlarz; siedziała spokojnie, jakby na mnie czekając.

4

Ominęłam ją, nawet nie patrząc w jej stronę. Jeśli chce rozmawiać, niech zacznie pierwsza.

Grzmot przetoczył się ponad naszym dachem, zapowiadając burzę i deszcz. Usiadłam przy stole, nie zapalając lampy. Odrobina światła sącząca się przez okno rozszczepiała się w tęczę na ścianie, tam gdzie zegar niestrudzenie odliczał sekundy i minuty.

Matka nie będzie siedzieć na zewnątrz do końca świata, tego byłam pewna. I rzeczywiście, wkrótce pchnęła drzwi, weszła i przysiadła na brzegu łóżka.

– Nie pozwalasz im nic mówić, to teraz sama powiedz – odezwałam się.

Siedziała i patrzyła na mnie; to było coś, co dotąd jej się nie zdarzyło. Zazwyczaj albo na mnie krzyczała, albo była czymś zajęta, albo leżała wykończona w łóżku, nawet nie mając siły unieść powiek. Przeżyłam tyle lat, a po raz pierwszy trafiała mi się okazja, żeby z nią bez przeszkód porozmawiać. Tymczasem język stanął mi kołkiem w ustach, z trudem wydobywałam słowa i czułam suchość w gardle. Marzyłam o łyku wody.

– Znowu śledził mnie ten mężczyzna – zaczęłam przez zaciśnięte zęby.

– Nie ma się czego bać – odpowiedziała beznamiętnie, tym razem zupełnie nieporuszona.

– Nie czuję strachu – sprostowałam. – To nienawiść. Nienawidzę wszystkiego i wszystkich, z tobą włącznie. Dłużej już nie wytrzymam.

Mięśnie jej twarzy zadrżały. Powiedziała, że wie.

– Nikt cię nie skrzywdzi, dopóki nad tobą czuwam. A już na pewno nie on.

– Trochę za późno mi to mówisz. Wzrastałam bez matczynej opieki i czułości. Dlaczego miałabym ci teraz uwierzyć?

Podniosła się, ale zaraz usiadła z powrotem.

– Wysłuchaj mnie, Mała Szóstko.

Ludzie, którzy poznali głód, nigdy go nie zapomną. Matka oznajmiła, że mnie jednej obca jest taka pamięć, bo tę klęskę przeżyłam w jej brzuchu. Pod koniec lat pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych o mało nie odchodzili od zmysłów z głodu. Bywało, że kładli się spać bez kolacji, a wstając rano, myśleli tylko o tym, jak oszukać żołądek. Któregoś dnia rząd ogłosił, że unieważnia syczuańskie kartki żywnościowe. Te kartki, na które tak ciężko harowała, stały się nic niewartymi świstkami. Była na dnie rozpaczy.

A potem nadszedł telegram z informacją, że ojciec miał wypadek. Przewieziono go statkiem trzysta kilometrów i zostawiono w szpitalu w Luczou.

Matka wzięła Czwartą Siostrę, wsiadła na statek i popłynęła w górę rzeki. Kiedy zobaczyła, jak bardzo ojciec jest wymizerowany, nie miała serca go powiadomić, że umarła Trzecia Ciotka ani że Cioteczna Babka, która mieszkała w powiecie Czong, zagłodziła się na śmierć. Nie wspomniała też, że Trzeciego Brata wciągnąłby wir, gdyby mijający go marynarz nie skoczył mu na ratunek, i że wszystkie dzieci były tak wygłodzone, że jeśliby im nie zabraniała, chodziłyby kraść jedzenie.

Kiedy matka się odwróciła, żeby obetrzeć oczy, ojciec przyciągnął do siebie Czwartą Siostrę i zapytał, co by miała ochotę zjeść. Mięso, kilka jajek, ciasto smażone na oleju i trochę landrynek, odpowiedziała.

Ojciec wyjął resztkę wypłaty i nakazał matce kupić coś do jedzenia.

Kiedy na ulicy Czwarta Siostra miała właśnie odgryźć kawałek kupionego przez matkę placka, siwowłosa kobieta wyrwała go jej z ręki, schowała za pazuchę i obejmując się ramionami, wysunęła głowę do przodu, gotowa do wałki na śmierć i życie w obronie swej zdobyczy. Poświstywał lodowaty wiatr, skulona kobieta spoglądała spod oka na Czwartą Siostrę; miała pomarszczoną twarz, a fałdy luźnej skóry na szyi leżały na kołnierzu jak zwój liny. Oczywiście nie ukradła tego placka dla siebie. Był przeznaczony dla dzieci w domu. Czwarta Siostra rozpłakała się, przestraszona nie tyle gwałtownym zachowaniem kobiety, ile jej determinacją, by nie oddać łupu.

Matka wzięła siostrę za rękę i odeszły.

Ponieważ ojciec musiał zostać w szpitalu w Luczou, wróciły do domu same. Matka z powrotem podjęła pracę tragarza, bo w domu było pięć głodnych gąb do wykarmienia. Któregoś dnia, kiedy niosła piasek dla fabryki tekstylnej, natknęła się na jedną z naszych sąsiadek, Okularnicę Wang, grubą kobietę, która obsługiwała wagę i bardzo zabiegała o przyjęcie do partii. Najwyraźniej uznała, że się zasłuży, wyżywając się na matce. Usiadła za wagą i oznajmiła, że każdy wsad ma ważyć sto kilo. Matka była tak osłabiona z głodu, że Duża Siostra i Trzeci Brat przenieśli część ładunku i dopiero przed wagą przesypalł piach do jej koszy, starannie go uklepując. Matka zatoczyła się pod ciężarem, skręcając przy tym nogę w kostce, ale dokuśtykała do wagi, która wskazała zaledwie dziewięćdziesiąt osiem kilo.

Okularnica Wang oświadczyła, że płaci wyłącznie za równe sto kilogramów, i z miejsca zabrała matce pozwolenie na pracę. Matka, hamując gniew, powiedziała tylko: „Nie rabujemy i nikogo nie okradamy. Żyjemy z pracy naszych rąk, więc proszę mi pozwolić dalej nosić piach”. W odpowiedzi Okularnica Wang wysypała piasek na ziemię i podeptała kosze.

Młody księgowy z pobliskiej fabryki plastików, słysząc zamieszanie, wyjrzał na dwór akurat w chwili, gdy Wang wyżywała się na matce, więc podszedł bliżej, żeby się za nią wstawić.

– Sun! – krzyknęła Okularnica Wang, która go znała. – Niech pan się nie waży stawać w obronie żony reakcjonisty!

Młody człowiek, nie wdając się z nią w dyskusję, pomógł matce, której noga zdążyła spuchnąć jak bania, dobrnąć do domu, gdzie już w drzwiach padła bez siły.

Był kawalerem, dziesięć lat młodszym od matki, wówczas trzy-dziestoczteroletniej. Jego ojczym prowadził niewielką firmę z dwoma warsztatami, gdzie produkował grzebienie z krowich rogów. Po wyzwoleniu firmę znacjonalizowano, zmieniając ją w spółkę prywatno-państwową, a kapitał przelano do fabryki na Południowym Brzegu produkującej plastikowe przedmioty domowego użytku. Chociaż „stały zysk” ojczyma niewiele się różnił od płacy jego pracowników, nadal uważano go za kapitalistę.

Kiedy Sun skończył średnią szkołę, skierowano go do fabryki plastików jako stażystę, przy czym jego status społeczny pozostał wielce niejasny; był kimś pomiędzy kapitalistą a niższym funkcjonariuszem kadry. Jako osoba odpowiedzialna za ustalanie dziennych norm robotników i składanie sprawozdań członkom kadry nie musiał się pocić jak inni, lecz w pracy był pilny i dokładny.

48
{"b":"101406","o":1}