Литмир - Электронная Библиотека

Teraz, po wywieszeniu danych, gracze cisnęli się do pokoju za sklepem, aby notować stawki na gazetach obok rozgrywek podanych tam wraz z prawdopodobnymi miotaczami. Niektórzy, przypatrując się tablicy, trzymali swoje małe dzieci za ręce. Jeden, który porobił duże zakłady, spojrzał na dziewczynkę, którą trzymał za rękę, i zapytał żartobliwie:

– Kogo dziś wolisz kochanie, Gigantów czy Piratów?

Mała, zafascynowana tymi barwnymi nazwami, spytała:

– A czy Giganci są mocniejsi od Piratów?

Ojciec roześmiał się.

Przed dwoma „pisarzami” zaczęła się tworzyć kolejka. Kiedy któryś z nich wypełnił arkusz, oddzierał go, owijał weń otrzymane pieniądze i podawał Carlowi. Carlo wychodził tylnymi drzwiami i udawał się na górę, do mieszkania zajmowanego przez rodzinę właściciela sklepu. Przetelefonowywał zakłady do swojej centrali i wkładał pieniądze do małego ściennego sejfu ukrytego za przedłużeniem kotary okiennej. Potem schodził z powrotem do sklepu, uprzednio spaliwszy arkusz z zakładami i spłukawszy popiół w ubikacji.

Żadna z niedzielnych rozgrywek nie zaczynała się przed drugą po południu ze względu na purytańskie przepisy, toteż po pierwszym tłumie grających, ojców rodzin, którzy musieli porobić zakłady i pędzić do domu, aby zabrać swoich bliskich na plażę, napływał cienki strumyk kawalerów bądź tych zatwardziałych, którzy skazywali swoje rodziny na spędzanie niedziel w dusznych miejskich mieszkaniach. Nieżonaci gracze byli największymi hazardzistami, stawiali więcej i wracali około czwartej, by znowu postawić na powtórne rozgrywki między tymi samymi drużynami. Oni to właśnie wypełniali Carlowi całe niedziele dodatkową robotą, aczkolwiek i niektórzy żonaci mężczyźni wpadali z plaży, aby spróbować powetować sobie straty.

Około wpół do drugiej zakłady topniały na tyle, że Carlo i Sally Rags mogli wyjść na dwór, usiąść na schodkach przed cukiernią i trochę odetchnąć świeżym powietrzem. Przypatrywali się dzieciom grającym w piłkę. Przejechał wóz policyjny. Nie zwrócili na niego uwagi. Ten kantor miał bardzo mocną ochronę w komisariacie i nie mógł być ruszony na szczeblu lokalnym. Obława musiałaby zostać zarządzona u samej góry, a nawet i wtedy przyszłoby w porę ostrzeżenie.

Coach wyszedł i zasiadł obok nich. Chwilę gawędzili o baseballu i kobietach. Carlo powiedział ze śmiechem:

– Musiałem dziś znowu przetrzepać żonę, pokazać jej, kto jest jej panem.

Coach zauważył od niechcenia:

– Już chyba jest nieźle wzdęta, co?

– Ech, tylko ją przetrzepałem parę razy po twarzy – odrzekł Carlo. – Nic złego jej nie zrobiłem. – Zamyślił się na chwilę. – Zdaje jej się, że może mną rządzić, a ja na to nie idę.

Jeszcze kilku grających ociągało się gawędząc, rozmawiając o baseballu, niektórzy siedzieli na schodkach nad obydwoma „pisarzami” i Carlem. Nagle dzieci grające w piłkę na ulicy rozbiegły się. Z przecznicy wyjechał z warkotem samochód i stanął przed cukiernią. Zatrzymał się tak raptownie, że rozległ się pisk opon, a zanim stanął, zza kierownicy wyskoczył mężczyzna tak szybko, że wszyscy znieruchomieli sparaliżowani. Mężczyzną tym był Sonny Corleone.

Jego pyzata, kupidynowata twarz z grubymi wygiętymi wargami była straszną maską furii. W ułamku sekundy był już przy schodkach i złapał Carla Rizzi za gardło. Odciągnął go od pozostałych, usiłując wywlec na jezdnię, ale Carlo oplótł muskularne ramiona wokoło żelaznej poręczy i uczepił się jej. Kulił się, usiłując schować głowę i twarz w zagięcie ramion. Jego koszula rozdarła się w ręce Sonny’ego.

To, co nastąpiło potem, było przerażające. Sonny zaczął grzmocić pięściami skulonego Carla, klnąc go chrapliwym, zdławionym z wściekłości głosem. Carlo, pomimo swej ogromnej siły fizycznej, nie stawiał oporu, nie wołał o litość ani nie protestował. Coach i Sally Rags nie śmieli się wtrącić. Myśleli, że Sonny zamierza zabić swego szwagra, i nie mieli ochoty podzielić jego losu. Dzieci grające w piłkę zgromadziły się, by skląć kierowcę, który je rozproszył, ale teraz przypatrywały się z pełnym respektu zaciekawieniem. Były to twarde dzieciaki, ale widok rozwścieczonego Sonny’ego uciszył je. Tymczasem drugi samochód podjechał pod wóz Sonny’ego i wyskoczyli z niego dwaj goryle. Kiedy zobaczyli, co się święci, oni też nie śmieli się wtrącić. Stali czujni, gotowi ochronić szefa, gdyby któryś z widzów był na tyle głupi, by spróbować pomóc Carlowi.

Tym, co uczyniło ów widok tak obrzydliwym, była całkowita uległość Carla, ale może właśnie ona uratowała mu życie. Trzymał się rękami żelaznej poręczy, tak że Sonny nie mógł wywlec go na jezdnię, i mimo najwyraźniej równej siły nadal uchylał się od walki. Pozwalał, by grad ciosów spadał mu na nieosłoniętą głowę i szyję, dopóki wściekłość Sonny’ego nie opadła. W końcu, dysząc ciężko, Sonny popatrzył na niego i powiedział:

– Ty parszywy draniu, jak jeszcze raz uderzysz moją siostrę, to cię zabiję.

Te słowa rozładowały napięcie. Bo oczywiście, gdyby Sonny zamierzał go zabić, nie wypowiedziałby nigdy takiej groźby. Wyrzekł ją w poczuciu zawodu, bo nie mógł jej wykonać. Carlo nie chciał spojrzeć na Sonny’ego. Nadal miał głowę opuszczoną, a ręce i ramiona wczepione w żelazną poręcz. Pozostał tak, dopóki wóz nie odjechał z warkotem; usłyszał, że Coach mówi dziwnie ojcowskim głosem:

– Okay, Carlo, chodź do sklepu. Zejdźmy im z oczu.

Dopiero wtedy Carlo odważył się dźwignąć ze swej skulonej pozycji przy kamiennych schodkach i puścić poręcz. Wstając spostrzegł, że dzieciaki patrzą na niego z osłupiałymi, pełnymi obrzydzenia minami ludzi, którzy byli świadkami poniżenia innego człowieka. Był trochę otumaniony, ale bardziej na skutek szoku, dzikiego strachu, który poraził jego ciało; nie poniósł większego szwanku pomimo gradu ciężkich ciosów. Pozwolił Coachowi poprowadzić się pod rękę do pokoju na tyłach sklepu, gdzie ten obłożył mu lodem twarz – chociaż nie była pokaleczona i nie krwawiła, obrzmiała od puchnących stłuczeń. Strach ustępował już, a doznane upokorzenie przyprawiło Carla o mdłości, tak że musiał zwymiotować. Coach przytrzymał mu głowę nad zlewem, podpierając go jak pijanego, a potem pomógł mu wejść na górę do mieszkania i ułożył go w jednym z pokojów. Carlo w ogóle nie zauważył, że Sally Rags zniknął.

Sally Rags poszedł do Trzeciej Alei i zatelefonował do Rocca Lampone, ażeby donieść mu, co się stało. Rocco przyjął tę wiadomość spokojnie i z kolei zadzwonił do caporegime’a Pete’a Clemenzy. Clemenza stęknął i zawołał:

– O Jezu, ten cholerny Sonny i jego wybryki! – ale przedtem roztropnie nacisnął palcem widełki, tak że Rocco nie usłyszał jego komentarza.

Clemenza zadzwonił do domu w Long Beach i poprosił Hagena. Hagen milczał przez chwilę, po czym powiedział:

– Poślij, jak możesz najprędzej paru ludzi i kilka samochodów na szosę do Long Beach, na wypadek gdyby Sonny został zatrzymany przez duży ruch albo coś mu się przydarzyło. Kiedy się tak rozeźli, w ogóle nie wie, co robi. Możliwe, że niektórzy nasi przyjaciele po przeciwnej stronie dowiedzieli się, że jest w mieście. Nigdy nie wiadomo.

Clemenza odrzekł z powątpiewaniem:

– Zanim pójdę wysłać kogoś na szosę, Sonny już będzie w domu. To się stosuje także do Tattagliów.

– Wiem – odparł cierpliwie Hagen. – Ale gdyby stało się coś niezwykłego, Sonny może być zatrzymany. Zrób, co w twojej mocy, Pete.

Clemenza niechętnie zadzwonił do Rocca Lampone, kazał mu wziąć kilku ludzi i samochody i kontrolować drogę do Long Beach. Sam poszedł do swojego ukochanego cadillaca i z trzema ludźmi z plutonu strażników, który obecnie obsadzał jego dom, ruszył przez most Atlantic Beach w stronę Nowego Jorku.

Jeden z ludzi wałęsających się koło sklepu ze słodyczami, drobny gracz będący na liście płacy Rodziny Tattagliów jako informator, zadzwonił do człowieka, który był łącznikiem z jego ludźmi. Jednakże Rodzina Tattagliów nie przygotowała się jeszcze do wojny, a łącznik musiał przeniknąć przez całą strukturę zabezpieczeń, nim wreszcie dotarł do caporegime’a, który miał kontakt z szefem Tattagliów. W tym czasie Sonny Corleone wrócił już bezpiecznie do ośrodka, do domu ojca w Long Beach, aby stawić czoło rodzicielskiemu gniewowi.

66
{"b":"101345","o":1}