– Zawarliśmy umowę – wykrztusił żałośliwie kanonik – a ta flądra śmie się panoszyć! W mieście, w kościele, wszędzie!
– Pelagia? Trudna sprawa, proszę księdza. Gdy tylko doniesiono mi o jej przybyciu, wezwałem babę na komisariat i wziąłem na spytki. Wylegitymowała się zagranicznym paszportem. Ona ma włoskie obywatelstwo, niestety, była żoną makaroniarza.
– Usunąć. Wyrzucić. Wysiedlić!
– Prześladowanie obcokrajowca może spowodować konflikt dyplomatyczny. Dziennikarze wezmą nas na języki…
– Chryste, co robić?
– Przyzwyczaić się, proszę księdza. Prowadzi się teraz przyzwoicie, mężczyzn na noc nie sprowadza, awantur nie urządza. Brak zaczepienia. Może dopadł ją w Rzymie przełom moralny? Bliskość Watykanu…
– Da Bóg, wplącze się w jakąś aferę. Niech twoi ludzie mają ją na oku.
– Rozkazy wydane. Nie wykluczam, że podwinie się babie noga, wtedy będziemy mieć haka i niepożądany cudzoziemiec płci żeńskiej zostanie z kraju wydalony. Zgodnie z prawem międzynarodowym.
– Oby! Będę się modlił w tej intencji…
Przyznać trzeba, że Pelagia unikała skandalu – nie pojawiła się na plebani ani nie próbowała zagadywać proboszcza w miejscu publicznym. Czasem tylko, gdy los skrzyżował ich drogi, rzucała półgłosem w stronę sukienki duchownej: „Cześć, księżulku". Za to pisała niestrudzenie listy o zuchwałej treści, przesycone pornografią. Na przykład:
Mój miły chędożniku – ilekroć widzę Ciebie, uosobienie męskości, które tak zuchwale i skutecznie wdarto się do mego łona, wspominani z drżeniem Twoje okazale instrumentarium, zaiste godne Herkulesa; muszę wtedy ściskać kolana, bo moją cipkę ogarnia żądza nieodparta i gotowa ulecieć ku Tobie, łamiąc wszelkie przeszkody. Wiem, że gdy czytasz te słowa z sutanny robi się namiot i chwalebne pragnienie rozpiera Ci biodra. Wiedz tedy, że Twój narząd poświęcany zostanie przyjęty namiętnie o każdej porze, jeśli tylko zechcesz go użyć zgodnie z przeznaczeniem…
Korespondencja wzmogła udrękę kapłana. Czyhał każdego ranka na listonosza, by urągające skromności świstki nie wpadły w niepowołane ręce. Przed spaleniem jednak pochłaniał treść, a kierowała nim przezorność; spodziewał się znaleźć tam zapowiedź podstępnych knowań, które mogłyby podważyć jego autorytet lub zgoła zgubić duszę. Tymczasem Pelagia coraz śmielej wylewała swą chuć na papeterię, jej długopis kreślił erotyczne obrazy używając słów bezwstydnych, zaczerpniętych z brukowej literatury. Boże miłosierny – modlił się żarliwie kanonik – zlituj się nad pokornym sługą, ześlij do piekieł Pelagię, by nie plątała ścieżek moich i chroń mnie przed czartem południowym…
Innego rodzaju męki dręczyły dyrektorkę szkoły. Władze oświatowe krocząc z duchem czasu poleciły, by wdrożyć młodzież do walki o życie poczęte a nienarodzone, wykazać ohydę środków antykoncepcyjnych oraz sprzeczność stosunku przerywanego z prawem boskim. Ponieważ uczyła biologii, na nią spadł brzemienny obowiązek tym cięższy, że nie wsparty ani podręcznikiem ani wskazówkami metodycznymi. Pełna improwizacja.
Próbę ogniową musiała przejść w ósmej C. Piotr miał akurat lekcję wolną; wyszedł z budynku i siadł na ławce pod otwartym oknem klasy nie wiedząc, że usłyszy wywód Łysej Pały. Gdy rozległ się jej głos, nastawił uszu.
Najpierw rozwodziła się o zbrodniczym procederze przerywania ciąży, piętnując cynizm ginekologów i wyrodnych matek. Szczególnie ostro rozprawiła się z minionym reżimem, który wyniszczanie narodu zalegalizował w interesie własnym i światowego komunizmu. Wreszcie zaczęła piać peany na cześć Kościoła, ponieważ otworzył przed polskimi rodzinami harmonijną przyszłość, w której każde poczęcie będzie świętem. Zrozumieliście? Są pytania?
– Dlaczego Kościół wzoruje się na dyktaturze rumuńskiej żądając, by sejm uchwalił „Lex Caucescu"?
– Mam pięcioro rodzeństwa, a ojciec jest już bez roboty. Dostaniemy od proboszcza jakąś pomoc? Kto nawołuje do wielodzietności, powinien wspomagać takie rodziny jak nasza.
– Czy wolno pozbawiać rodziców prawa do decydowania, ile chcą mieć dzieci? Przecież to jest ograniczanie wolności osobistej.
– Na prowokacyjne pytania, zaczerpnięte z wrogiej propagandy, nie będę odpowiadać -podniosła ton Czos-Pałubicka. – Przechodzimy do kolejnego zagadnienia. Używanie środków antykoncepcyjnych, na przykład prezerwatyw i innego paskudztwa, jest sprzeczne z naturą. Akt płciowy nie może być źródłem wyuzdania, służy tylko prokreacji, stworzeniu nowego życia. Straszy się nas widmem AIDS, choć wiadomo, że zarażają się tylko zboczeńcy i cudzołożnicy…
– Przepraszam – zaprotestował dziewczęcy głos – w niektórych krajach afrykańskich jedna trzecia ludności zarażona jest wirusem HIV Dzieci i kobiety również. Czy wszyscy są zboczeńcami?
– Proszę mi nie przerywać! – dyrektorkę ogarniał gniew. – Handel prezerwatywami sprzeciwia się nauce Kościoła i jako taki winien zostać pod karą zabroniony. Podobnie jak stosunek… jak stosunek przerywany. Posłużę się obrazowym zwrotem: soczek tatusia musi pozostać w dziurce mamusi. Rozumiecie?
– Tak, proszę pani – znów ten sam bezczelny głosik dziewczęcy – penis musi działać w vaginie do chwili wytrysku spermy…
– Zwracam ci uwagę, Piotrowska, na niestosowność określania kobiecych narządów płciowych terminami medycznymi. To jest wymagające szacunku sanktuarium ludzkiego poczęcia!
– A jak nazwać tego, co odwiedza sanktuarium? – zawołał któryś z chłopców.
– Święty pielgrzym! – odkrzyknął drugi i klasa ryknęła śmiechem.
Rozległo się trzaśniecie drzwi, Łysa Pała opuściła klasę zbulwersowana zapewne do ostateczności. Piotr pobiegł do swoich wychowanków. Młodzież czekała na dzwonek speszona zakończeniem wykładu, no tak, dyrektorka obrażona, może obniżyć stopnie ze sprawowania albo wstrzyma promocję, dorośli dziś są zdolni do każdego świństwa…
– Moi drodzy, słyszałem przez okno dyskusję – powiedział uśmiechnięty – brawo! Jestem z was dumny. Pomińmy milczeniem wywody pani dyrektor, obowiązuje mnie minimum lojalności wobec szefowej. Spójrzcie na problem szerzej: oto doktryna okazuje się sprzeczna z praktyką społeczną. Logika nakazuje skorygować doktrynę – tak postąpiłby zręczny polityk. A co robi tępy doktryner? Próbuje życie naciągać do swoich dogmatów. Lecz materia jest oporna, ludzie swój rozum mają, więc manipulacja musi być poparta karami – za przerywanie ciąży dwa lata kicia, za sprzedaż środków antykoncepcyjnych areszt i konfiskata mienia, za stosunek płciowy niezgodny z kanonami wiary, publiczne potępienie na ziemi i strącenie do piekieł w zaświatach. Morał: strzeżcie się nawiedzonych duchem apostolstwa doktrynerów, tych w cywilu i tych w sutannach. Nie dajcie się zwariować! Nadszedł piątek, trzynasty dzień miesiąca. Feralny dzień tygodnia i szatańska trzynastka na dodatek. Przygotowania do przyjęcia najwyższego dostojnika, jaki kiedykolwiek do Trzydębów zawitał – zostały ukończone. Na środku boiska sportowego czekał ołtarz, wzniesiony kunsztownie z lakierowanych desek, ulice przybrane żółto-białymi flagami, w oknach domów portrety hierarchy i świece, które miały zapłonąć we właściwym momencie. Fontannę przy rynku wypełniono wonnościami instalując tam potężny wentylator, który dymy kadzidlane miał rozsnuwać nad miastem. Od bramy stadionu do ołtarza trawę przecinał czerwony chodnik, wzdłuż trasy czekały kosze z płatkami róż; dziatwa nieletnia sypać je będzie pod czcigodne stopy. Ponieważ murawa wskutek suszy miejscami zrudziała, pomalowano liszaje zieloną farbą. Przedstawiciele władz i delegacje, wyznaczone do osobistego kontaktu z księciem Kościoła, ćwiczyły przyklękanie i całowanie dłoni pod nadzorem przysłanego z kurii prałata. Urzędował też cenzor duchowny, który teksty przemówień zatwierdzał lub odsyłał do poprawki, jeśli nie odpowiadały aktualnym wymogom.
Wierni ściągali już od ósmej lecz jakoś niemrawo; gdy punktualnie o godzinie dziewiątej zajechała kawalkada mercedesów – trybuny wypełnione były zaledwie w połowie. Arcybiskup wysiadł z opancerzonego auta, rozejrzał się wokół, pobłogosławił cztery strony świata i klęknąwszy, ucałował wzorem Starszego Pana z Watykanu ziemię trzydębską. Podtrzymywany przez dwóch biskupów ruszył chodnikiem ku ołtarzowi, a płatki róż wyznaczały mu drogę, a tłum duchownych tłoczył się za nim, a stado goryli rozbiegło się wokół bacząc, by zamachowiec nie podkradł się na odległość strzału. Czoło pochodu wyglądało komicznie, bo biskupi niscy i okrąglutcy jak pączki, a jego eminencja chudy niby chmielowa tyka, przerastał asystentów o głowę. Chód też miał metropolitalny – on jeden krok, oni trzy; ostro przebierać musieli nogami by za dostojnością nadążyć.