– A więc taczanka?
– Wyście przeważyli szalę. Czapki z głów!
Wstał i nałożywszy beret, zerwał go płynnym ruchem kłaniając się do ziemi. Zapłacił Kleopatrze rachunek z hojnym napiwkiem. Beczka sadła za kontuarem pokiwała im na pożegnanie.
Kroczyli z godnością. Artysta w rozwianej pelerynie stawiał szeroko platfusy, Śliwa kołysał lekko samodziałową marynarką, a między mmi dreptał Rak; z uwagi na filigranową konstrukcję organizmu podążał za kolegami z pewnym trudem.
– W domu czeka żona z obiado-kolacją – zauważył malarz.
– Jaka żona! – wykrzyknęli zdumieni.
– Róża. Ożeniłem się z bidulą i przyznaję bez bicia, że jestem szczęśliwy. Okazała się niewiastą spolegliwą i małomówną, w sam raz dla stukniętego artychy. Łóżkowe wygibasy pojmuje w lot, a nawet eksperymentuje w tej dziedzinie kir obopólnemu zadowoleniu. Prawda, ma kłopoty z gotowaniem, lecz ja nigdy nie przywiązywałem zbytniej wagi do żarcia.
Po minięciu świątyni zauważyli pożar – czerwony kur dopadł plebanię. Płomienie lizały strych, lufcikiem wydobywali ła się smuga czarnego dymu. Na przeciwległym chodniku gromada gapiów, przed budynkiem wól straży pożarnej.
– Ratujemy? – rozochocił się Rak. – Wewnątrz mogą być ludzie.
– Nie wolno nam – odparł Śliwa – wyobrażasz sobie tytuły jutrzejszych gazet? Wykorzystując płomienie, elementy postkomunistyczne obrabowały przybytek kościelny. Banda komuchów bezcześci plebanię. Kto podpalił? Policja podejrzewa notorycznego agitatora, niejakiego Śliwę oraz usuniętego dyscyplinarnie z Pewnusi nomenklaturowego dyrektora, Raka. Czyżby akt zemsty?
– Przerażające. Czemu chociaż Strażacy nie gaszą?
– Pójdę zapytać – ofiarował się malarz.
Po krótkiej rozmowie z oficerem straży wrócił z rzadki miną. Stuknął się w czoło i wykonał Kilka chaotycznych gestów, wyrażających dezaprobatę.
– Wyobraźcie sobie, że nie mogą sikać, bo wóz przez przeoczenie nie został jeszcze poświęconą. Ksiądz Pyrko już pobiegł do kościoła po akcesoria.
– Mamy przyglądać się bezczynnie, jak gorzeje posesja?
– Obawiam się, panie Adamie, że przypadła nam rola chóru greckiego, komentującego wydarzenia. Proboszcz padnie ofiarą pielęgnowanego troskliwie mitu, że co nie pokropione wodą święconą, nie ma prawa funkcjonować.
– Szamanizm w czystej postaci! •- Rak wykrzywił wargi z niesmakiem. – Odczynianie czarów.
– Nie używajmy grzmiących słów. Określiłbym sytuację raczej jako sprowadzenie górnolotnej doktryny do przyziemnych wymiarów. A praktyka często przeczy teorii, co zauważyli już starożytni.
Z hukiem wyleciały szyby piętra, płomienie wydostały się na zewnątrz i zasilone raptownie tlenem buchnęły na ściany. Trzaskały krokwie dachu, dym bił w niebiosa. Przybiegł wreszcie zdyszany proboszcz z pojemną kropielnicą w jednej dłoni i potężnym wiechciem kropidła w drugiej. Święcił pojazd gaśniczy szczodrze, ze wszystkich stron, szczególną uwagę poświęcając motopompie. Potem podbiegł pod budynek, resztę święconej zawartości kociołka chlusnął na ścianę i zaczął modlić się do świętego Floriana, patrona strażaków. Fruwały rozkazy, węże już rozciągnięte, a tu silnik nie chce zaskoczyć. Oficerowi wyrwał się dramatyczny okrzyk:
– Ta cholera zalała styki! Osuszyć!
Śliwa nie mógł powstrzymać śmiechu. Artysta zaś komentował potoczyście:
– Proszę zwrócić uwagę na surrealizm sytuacji. Woda święcona zachowała się jak pospolita H2O i zamiast napędzić urządzenie, unieruchomiła je. Duchowny, który bez wątpienia wierzy w cudowną moc cieczy, zamiast wylać ją na płomienie zmniejszając w ten sposób żar, bryzga bezmyślnie mury jakby chciał je zachęcić do pokory wobec żywiołu. A oficer? Jest wierzącym katolikiem, zdyscyplinowanym, bo wykonał bez szemrania polecenie proboszcza, nakazujące mu bierność do chwili spełnienia ceremonii. I oto ten człowiek, w obliczu przewrotnego skutku kropienia, bez namysłu wskazuje winnego, wymyślając kapłanowi od cholery co zalała jakąś instalację.
– Nadgorliwość zawsze prowadzi na manowce, ksiądz Pyrko może być pouczającym przykładem – powiedział Rak – taki aktywista w sutannie życzenia własne bierze za fakty i wykonuje działania, których skutków nie potrafi przewidzieć.
– Pazerność zgubi kler – mruknął Śliwa – chce teraz wszystko i wszystkich podporządkować sobie, co sprowokuje falę ateizmu i nową Reformację. Tak mawiał Ateusz Pokorny, dech mu ziemia lekką będzie. I miał rację.
– Nie zastanawia panów fenomen wody święconej? – ciągnął malarz, puściwszy mimo uszu obie dygresje. – Jak powstaje? Do cudownej przemiany wystarczy odpowiednia modlitwa zwykłego kapłana czy też obrzędu dokonuje biskup, mający upoważnienie Watykanu? W celu transformacji używa się surowiec lokalny czy importowany, na przykład z rzeki Jordan? Pytania naiwne lecz uprawnione w ustach laika. Jeśli proces produkcji, że się tak wyrażę, jest skomplikowany, proboszcz może puścić się na łatwiznę i ubytki uzupełniać dolewaniem z kranu. W ten sposób woda święcona staje się coraz mniej esencjonalna i wraz maleje jej skuteczność, co by tłumaczyło niepowodzenia Kościoła w zbożnym dziele ewangelizacji nadwiślańskich pogan. Jak ogromne jest zapotrzebowanie na ów płyn cudowny, wiadomo. W Trzydębach poświęcono już wszystko, od szklarni Świderskiego do miejskiego szaletu.
– Nie widzę problemu – obruszył się Rak. – Przecież Kościół w ramach akcji prywatyzacyjnej może przejąć jakąś państwową gorzelnię i zamienić ją na przykład w spółkę akcyjną „Rowoś" (Rozlewnia Wody Święconej). Jest zapotrzebowanie rynku, zbyt zapewniony, produkt w gustownych opakowaniach dostępny w każdym kiosku. Dla księży trzydziestoprocentowy rabat przy hurtowym zakupie.
– Lepszy interes zamieniać wodę w wino – zauważył Śliwa. – Powstaje, powiedzmy, spółka z ograniczoną odpowiedzialnością „Curozwin" (Cudowne Rozmnożenie Wina) i dzięki reklamie telewizyjnej opanowuje rynek, kładąc na łopatki Polski Monopol Spirytusowy. Są precedensy. Pamiętasz faceta zwanego Świński Ryj? Prowadził punkt skupu butelek przy ulicy Krzywoustego. Z każdej flaszki trunku robił dwie, dolewając kranówki. Korki zgrabnie lakował, a towar upłynniał okolicznym pijaczkom. Ci jednak po pewnym czasie zorientowali się co jest grane, gdyż koszt uzyskania stanu euforycznego podwoił się, podobnie jak obciążenie przewodu pokarmowego. Od samosądu uratowała wynalazcę milicja lecz wskutek poważnych obrażeń musi chodzić o kulach.
Ogień trawił już parter. Zawalił się dach wyrzucając w atmosferę snopy iskier. Gapie zaczęli się rozchodzić, a strażacy z beznamiętną precyzją dogaszali zgliszcza. Proboszcz siedział na trawie pogrążony w smutku, gdyż nie tylko dobro kościelne lecz także jego osobisty dobytek uleciał z dymem. Podszedł doń Śliwa.
– Szukamy źródeł nieszczęścia?
Nie słysząc odpowiedzi dodał zaczepnie:
– W ściany plebani wmurowano cegły, którymi tłum dewotek, podbechtany przez księdza Maciąga, ukamienował nauczyciela Pokornego. Mojego przyjaciela Ateusza. Przekląłem wówczas twego poprzednika, przeklinam dziś ciebie, klecho! Oby cię piekło pochłonęło!
– Przekleństwo komucha jest pozbawione mocy sprawczej – odparł Pyrko wzruszając lekceważąco ramionami.
– Zobaczymy. Dotąd dzieliłeś miast łączyć co rozłączone, uczyłeś nienawiści choć kazano ci głosić miłość, plugawiłeś wargi kłamstwem tając prawdę. Dziś jednak ruszyło cię sumienie, będziesz usiłował się zmienić, w płomieniach plebani ujrzałeś bowiem własną podłość, podszytą pychą. Ogarnął cię strach, że będziesz osądzony, być może niebawem, śmierć już krąży w pobliżu, mogłeś przecież spać w budynku, wtedy żar odciąłby ci drogę ucieczki. Lecz nie zdołasz się zmienić, klecho, za późno! Zasiejesz ziarno, a wyrosną ci plewy. Głosić będziesz miłość, a zbierzesz nienawiść. Gdziekolwiek stąpniesz, ziemia stopy ci wypali. Zdechniesz w samotności, a parafianie pluć będą na twój grób. Amen. Gdy wrócił do towarzyszy, Rak ucieszył się
– Wymachiwałeś ramionami jak wiatrak. Myślałem, że mu przylejesz.