W głównym foyer wycieczka uczniów ustawiła się przed tablicą pamiątkową, podczas gdy ich nauczycielka patrzyła na nią z powagą porównywalną do tej, która towarzyszy księdzu nakładającemu ornat. Jakaś rodzina czekała za dziećmi, ciekawa tablicy, za nimi stała młoda para. Wiera spytała, czy chcemy przeczytać napis, przytaknęliśmy. Kiedy nadeszła nasza kolej, podeszliśmy bliżej, by się przekonać, że to tabliczka muzealna. Poza nazwiskiem założyciela galerii, Pawła Trietiakowa, napisano: „Po mrocznych dniach carów i po Wielkiej Rewolucji muzeum mogło powiększyć kolekcję i udostępnić ludowi wiele cennych dzieł”.
Czułam, jak jeżą mi się włosy na głowie. Oznaczało to po prostu, że bolszewicy poderżnęli gardła arystokracji i mieszczaństwu albo wysłali ich na śmierć do obozów pracy, a następnie ukradli im obrazy. Na tę hipokryzję krew zagotowała mi się w żyłach. Te rodziny zapłaciły artystom za obrazy. Czy Sowieci mogli powiedzieć o sobie to samo? Na tablicy nie wspomniano, że Trietiakow był bogatym kupcem, który przez całe życie marzył o udostępnieniu sztuki ludziom. Zastanawiałam się, czy kiedyś w przyszłości władze spróbują zmienić pochodzenie Trietiakowa i zrobić z niego rewolucjonistę z klasy robotniczej. Rodziców i siostry mojego ojca wymordowali bolszewicy, wspólnik Tanga, który pomagał mu rozdzielić mnie z matką, był radzieckim oficerem. Nie mogłam o tym zapomnieć.
Zerknęłam na twarze rodziny i młodych ludzi. Nie wyrażały zupełnie nic. Zastanawiałam się, czy myślą to samo co ja, ale podobnie jak my milczą, by się nie narażać. Myślałam wcześniej, że wróciłam do Rosji mojego ojca, ale zrozumiałam, jak bardzo się myliłam. Tu zostały jedynie resztki po tamtej Rosji, relikty minionej epoki.
Wiera zapędziła nas na korytarz pełen ikon.
– Matka Boska Włodzimierska jest najstarsza w galerii – oznajmiła, prowadząc nas ku obrazowi przedstawiającemu Dziewicę z Dzieciątkiem. – Przyjechała do Kijowa z Konstantynopola w dwunastym wieku.
Przeczytałam na tabliczce pod ikoną, że zamalowywano ją wiele razy, ale zachowała pierwotny wyraz rozpaczy. Lily leżała cicho w moich ramionach, zafascynowana bogactwem kolorów wokół siebie, mnie jednak trudno było udawać zainteresowanie sztuką.
Przyjrzałam się grupce starszych kobiet w uniformach przewodniczek po muzeum, które siedziały pod ścianami. Z szeroko otwartymi oczami szukałam matki. Miałaby teraz pięćdziesiąt sześć lat. Byłam ciekawa, czy bardzo się zmieniła.
Iwan interesował się pochodzeniem i tematami ikon, a jednocześnie wypytywał Wierę o jej życie osobiste. Czy zawsze mieszkała w Moskwie? Czy ma dzieci?
– O co mu chodzi? – mruknęłam do siebie. Zatrzymałam się przed ikoną Rublowa przedstawiającą skrzydlate anioły, by posłuchać odpowiedzi Wiery.
– Pracuję jako przewodnik, odkąd moi synowie poszli na studia. Wcześniej byłam gospodynią domową.
Zauważyłam, że zdradza bardzo niewiele szczegółów i nie pyta Iwana ani o nas, ani o życie w Australii. Czyżby prowadzenie takich rozmów z cudzoziemcami z Zachodu było niewskazane? A może wiedziała już wszystko, co chciała wiedzieć?
Niecierpliwie szłam przed siebie i zauważyłam, że przewodniczka kilka sal dalej spogląda na mnie. Miała ciemne włosy i długie wąskie dłonie, typowe dla wysokich kobiet. Jej oczy lśniły niczym szklane paciorki. Poczułam ucisk w gardle. Ruszyłam ku niej, ale gdy podeszłam bliżej, zorientowałam się, że rzekome ciemne włosy to chustka na głowie i że jedno z jej oczu pokrywa katarakta. Drugie było jasnoniebieskie. Nie mogła być moją matką. Zmarszczyła brwi na widok mojego spojrzenia, więc szybko popatrzyłam na portret Aleksandry Strujskiej, której łagodna mina wydawała się zbyt realna, by przynieść mi ukojenie. Zdenerwowana pomyłką, wlokłam się przez galerię, przystając przed portretami Puszkina, Tołstoja i Dostojewskiego.
Wydawało mi się, że patrzą na mnie złowieszczo. Dla pokrzepienia wbiłam spojrzenie w portrety arystokratów. Byli dystyngowani, eleganccy, rozmarzeni. Kolory krążyły wokół nich niczym magiczne chmury.
– Co się z wami stało, kiedy już namalowano te obrazy? Czy wiedzieliście, jaki los spotka wasze córki i synów? – pytałam ich w sekrecie.
Przy Dziewczynie z brzoskwiniami Walentyna Sierowa zatrzymałam się, by poczekać na Iwana i Wierę. Widziałam ten obraz w albumie, ale teraz zdumiała mnie jego szczerość.
– Patrz, Lily. – Podniosłam ją, żeby mogła zobaczyć płótno. – Będziesz równie piękna, kiedy dorośniesz.
Widok promiennej młodości dziewczyny, jej beztroskich oczu, jasny pokój, w którym siedziała, przywiodły na myśl wspomnienia z domu w Harbinie. Zamknęłam oczy, przestraszona, że zaraz wybuchnę płaczem. Gdzie była moja matka?
– Widzę, że pani Nickham gustuje w dawnej sztuce – usłyszałam słowa Wiery. – Myślę jednak, że odkryje, iż najlepsze dzieła w tym muzeum powstały w Związku Radzieckim.
Otworzyłam oczy i popatrzyłam na nią. Uśmiechała się, a może patrzyła na mnie spod zmrużonych powiek? Posłusznie podążyłam za nią do radzieckich obrazów, raz jeszcze oglądając się na Dziewczynę z brzoskwiniami. Po całej tej brzydocie, którą ujrzałam pierwszego dnia pobytu w Moskwie, mogłabym stać przed tym płótnem przez kilka godzin.
Robiłam, co mogłam, żeby powstrzymać się od grymasów, kiedy Wiera rozprawiała z entuzjazmem o płaskiej, pozbawionej życia sztuce w dziale radzieckim. Pomyślałam tylko, że jeśli jeszcze raz użyje zwrotów „przesłanie społeczne”, „poetycka prostota” albo „ludzie z ruchu rewolucyjnego”, po prostu wyjdę z muzeum. Nie zrobiłam tego, rzecz jasna. Odkryłam jednak, że im uważniej rozglądam się po salach, tym więcej znajduję obrazów, które każą mi zapomnieć o uprzedzeniach i moim przekonaniu dotyczącym tego, co dobre. W pewnej chwili zainteresował mnie obraz Studentki Konstantyna Iztomina. Dwie subtelne młode kobiety, namalowane o zmierzchu krótkiego zimowego dnia, z okna swojego mieszkania spoglądały na gasnące światło.
Wiera przystanęła za mną. Czy się myliłam, czy też rzeczywiście strzeliła obcasami?
– Lubi pani prace ukazujące kobiecość. I chyba podobają się pani ciemnowłose kobiety – zauważyła. – Tędy pani Nickham, w sali obok chyba zobaczy pani coś, co bardzo przypadnie pani do gustu.
Podążyłam za nią ze wzrokiem wbitym w podłogę, wystraszona, że się zdradziłam. Miałam nadzieję, że będę w stanie odpowiednio zareagować, kiedy pokaże mi następne propagandowe dzieło.
– Jesteśmy na miejscu. – Wiera stanęła przed płótnem.
Uniosłam wzrok i jęknęłam. Znalazłam się twarzą w twarz z portretem matki przytulającej dziecko. Pierwsze skojarzenia, jakie przyszły mi do głowy, to ciepło i złoto. Piękne czoło kobiety, jej nisko upięty kok i wyraziste rysy przypominały mi matkę. Kobieta wydawała się łagodna, ale także silna i odważna. Dziecko w jej ramionach miało rude włosy i wydęte usta. Jak ja w dzieciństwie.
Odwróciłam się do Wiery i popatrzyłam jej w oczy. Moje pytania były zbyt oczywiste, by wypowiedzieć je na głos. O co w tym wszystkim chodzi? Co próbujesz mi przekazać?
Jeśli Wiera przygotowała dla nas jakąś układankę, to nie bardzo potrafiłam dopasować do siebie jej fragmenty. Leżałam na hotelowym łóżku, z kręgosłupem wciśniętym w zapadający się materac, i patrzyłam na ścienny zegar. Piąta. Drugi lutego niemal już mijał, nadal nie było śladu mojej matki ani generała. Przyglądałam się, jak za brudną szybą zapadają ciemności. Pomyślałam, że jeśli dziś na balecie nie ujrzę swojej matki, będzie po wszystkim. Znikną resztki nadziei.
Poczułam ucisk w gardle. Sięgnęłam po dzbanek na nocnym stoliku i nalałam sobie szklankę wody o metalicznym smaku.
Lily leżała zwinięta obok mnie, z piąstkami obok główki, jakby się czegoś trzymała. Kiedy po zwiedzaniu galerii Wiera odwiozła nas do hotelu, zapytała mnie, czy mam cokolwiek, dzięki czemu „Lily będzie cicho” podczas przedstawienia. Powiedziałam, że wezmę jej smoczek i dam jej panadol dla dzieci, żeby spała, chociaż wcale nie miałam zamiaru tego robić. Postanowiłam tylko ją nakarmić. Uznałam, że jeśli Lily zacznie płakać, wyjdę z nią do foyer. To, że Wiera tak się uparła na balet, trochę mnie denerwowało.