CUDA
My, Rosjanie, jesteśmy pesymistami. Mamy mroczne dusze.
Wierzymy, że życie to cierpienie, przerywane zaledwie chwilami szczęścia, które przemijają tak szybko jak chmury w wietrzny dzień, a potem przychodzi śmierć. Australijczycy jednak to najwięksi dziwacy wśród pesymistów. Oni również wierzą, że życie jest ciężkie i raczej nic się w nim nie układa. Nawet gdy ziemia, która ich żywi, wysycha na pieprz, kiedy zdychają im krowy i owce, nadal wznoszą oczy ku niebu i czekają na cud. Dla mnie oznacza to jedynie, że w głębi serca są optymistami. Może właśnie w taki sposób mój nowy kraj także mnie odmienił. W roku, w którym skończyłam trzydzieści sześć lat, a nadzieja zaczęła mnie opuszczać, doświadczyłam dwóch cudów, jednego za drugim.
Rok wcześniej Iwan i ja przeprowadziliśmy się do naszego nowego domu w Narrabeen. Budowa zaczęła się od obejrzenia kawałka ziemi na wzgórzu przy Woorarra Avenue. Porastały je rozmaite eukaliptusy i paprocie drzewiaste, nieopodal była laguna. Iwan i ja zakochaliśmy się w tym skrawku ziemi od pierwszego wejrzenia.
Iwan obszedł go wokół, odsuwając zielone liście paproci i potykając się na kamieniach, ja zaś dotykałam grewilli i australijskiej fuksji, i wyobrażałam sobie ogród pełen egzotycznych i tętniących życiem roślin mojej drugiej ojczyzny. Dwa lata później zamieszkałam w dwupoziomowym domu o przestronnych wnętrzach pomalowanych na jasne barwy i podłogach pokrytych dywanami. Obie łazienki wyłożone były mozaiką i boazerią. Kuchnia w stylu skandynawskim wychodziła na basen, a potrójne okna salonu otwierały się na balkon nad wodą.
W domu były cztery sypialnie: nasza, największa i z łazienką, sypialnia na parterze służąca mi za gabinet, gościnna z dwoma wąskimi łóżkami oraz słoneczny pokój tuż obok naszego, w ogóle nieumeblowany. Napawał nas smutkiem. To była jedyna skaza na naszym szczęśliwym małżeństwie. Mimo wysiłków nie mogliśmy począć dziecka, aż w końcu uznaliśmy, że się go nie doczekamy.
Iwan miał już czterdzieści cztery lata, a w tamtych czasach ja, trzydziestosześciolatka, byłam uważana za zbyt starą na macierzyństwo. Bez słowa jednak zostawiliśmy jeden pokój, jakby w nadziei, że zapewniając dziecku piękne otoczenie, sprawimy, że mały przybysz w końcu pojawi się na świecie. To właśnie porównuję do spoglądania w niebo i liczenia na cud.
Często ją widywałam, tę dziewczynkę, która nie chciała przyjść na świat. To właśnie o niej myślałam w Szanghaju, kiedy tęskniłam za dzieckiem do kochania. Sądziłam, że się nie pojawia, gdyż nie chce Dymitra za ojca. Iwan jednak był dobrym człowiekiem, zdolnym do wielkiej miłości i poświęceń. Słuchał mnie i pamiętał, co do niego mówię. Kiedy się kochaliśmy, ujmował moją twarz w dłonie i spoglądał mi czule w oczy. Dziecko się jednak nie zjawiało. Nazywałam ją małą uciekinierką, gdyż wciąż to robiła: uciekała. Czasem w supermarkecie widziałam, jak zerka na mnie między puszkami, potargane włosy opadają jej na bursztynowe oczy. Uśmiechała się do mnie lśniącymi wargami, ukazując miniaturowe ząbki. Równie nagle jak przychodziła, uciekała. Pojawiła się w ogrodzie naszego nowego domu, gdzie pracowałam jak szalona, aby zapełnić pustkę spowodowaną tym, że nie byłam w stanie powołać tej dziewczynki do życia. Słyszałam radosny śmiech dziecka pomiędzy drzewami. Odwracając się, kątem oka zauważałam jej tłuste nóżki. Uciekała, i to tak szybko, że nigdy nie dało się jej złapać.
Moja mała uciekinierka.
Irina i Witalij okazali się niezwykle płodni. Urodziło im się czworo dzieci: dwie córeczki, Roksana i Zofia, i dwóch synków, Fiodor i Jurij, planowali jeszcze jedno dziecko. Irina nie miała żadnych problemów ze zbliżającą się czterdziestką. Była dumna ze swoich szerokich bioder, coraz grubszej oliwkowej skóry, kilku siwych włosów. Ja z kolei nadal wyglądałam trochę jak nastolatka w ciele dorosłej kobiety, chuda i nerwowa. Wiek podkreślałam jedynie kokiem, takim samym, jaki nosiła matka.
Irina i Witalij odkupili bar od Betty i otworzyli jeszcze jeden w północnym Sydney. Przeprowadzili się do Bondi i zamieszkali w domu z ładnym ogródkiem i garażem. Wraz z paroma przyjaciółmi z Klubu Rosyjskiego straszyli okolicznych mieszkańców, kąpiąc się zimą w oceanie. Kiedy zapytałam Irinę, czy nie żałuje, że nie zrobiła kariery jako śpiewaczka, roześmiała się i wskazała na swoje dzieci przy kuchennym stole.
– Nie! Teraz mam o wiele lepsze życie.
Zrezygnowałam z pracy w „Sydney Herald”, kiedy wyszłam za mąż, ale po latach bezdzietnej nudy przyjęłam propozycję Diany i redagowałam rubrykę w dziale „Styl życia”. W latach sześćdziesiątych Australia stała się innym krajem niż ten, który znałam w poprzednim dziesięcioleciu. Młode kobiety przeszły z działów kobiecych do wszystkich rodzajów dziennikarstwa. Polityka „zaludniajcie albo zgińcie” zmieniła oblicze narodu, z klonu Anglii Australia stała się krajem kosmopolitycznym, pełnym nowych potraw, nowych pomysłów i nowych pasji łączących się z dziedzictwem starego kraju. Dzięki kolumnie w piśmie dwa razy w tygodniu nadal miałam kontakt ze światem i nie myślałam tak dużo o tym, czego brakuje mi w życiu.
Doświadczyliśmy także bolesnej straty. Pewnego dnia, gdy przyszłam z wizytą do Ruseliny i Betty, ze zdumieniem odkryłam, że żywiołowa, pełna energii Betty nagle się zestarzała. Przygarbiła się, a jej skóra marszczyła się niczym za duża suknia.
– Jest taka bez życia już od dwóch tygodni – wyszeptała do mnie Ruselina.
Nalegałam, żeby Betty poszła do swojego lekarza. Wysłał ją do specjalisty, wróciłyśmy po tygodniu po wyniki. Kiedy Betty rozmawiała z lekarzem, siedziałam w poczekalni, przeglądając czasopisma, pewna, że lada moment drzwi się otworzą, a lekarz oznajmi, że Betty potrzebuje witamin albo zmiany diety. Nie byłam przygotowana na jego poważną minę. Weszłam za nim do gabinetu. Betty siedziała na krześle i ściskała kurczowo torebkę. Spojrzałam na lekarza i serce ścisnęło mi się w piersi, gdy oznajmił mi diagnozę.
Nieoperowalny rak.
Zajmowaliśmy się Betty w mieszkaniu w Bondi najdłużej, jak się dało. Irina i ja obawiałyśmy się reakcji Ruseliny na chorobę przyjaciółki, ale staruszka była silniejsza od nas. Kiedy my na zmianę płakaliśmy, Ruselina grała z Betty w karty albo gotowała jej ulubione dania. Wieczorami chodziły na plażę, a kiedy Betty nie mogła już ustać bez laski, siadywały przed wejściem do budynku i godzinami gawędziły. Pewnego wieczoru, kiedy byłam w kuchni, podsłuchałam, jak Betty mówi do Ruseliny:
– Postaram się wrócić jako jedno z dzieci Iriny, jeśli postanowi urodzić kolejne. Poznasz, że to ja. Będę tym nieznośnym bachorem.
Kiedy Betty niedomagała już tak bardzo, że nie mogła przebywać w domu, sprawy potoczyły się szybko. Doglądałam jej w szpitalu i myślałam o tym, jaka się stała maleńka. Postanowiłam sprawdzić swoją teorię, mierząc dłonią odległość od jej stóp do krawędzi łóżka, i odkryłam, że od czasu przyjęcia do szpitala skurczyła się o ponad siedem centymetrów. Kiedy cofnęłam dłoń, Betty popatrzyła na mnie i powiedziała:
– Jak spotkam twoją matkę, powiem jej, że wyrosłaś na piękną kobietę.
Pewnego wieczoru we wrześniu, kiedy Ruselina siedziała przy łóżku Betty, wezwano nas wszystkich do szpitala. Stan Betty się pogorszył.
Była prawie nieprzytomna. Policzki się jej zapadły, twarz miała bladą, jakby oświetloną księżycowym blaskiem. Nad ranem Ruselina zbladła jak płótno. Przyszła pielęgniarka, by sprawdzić, co się dzieje.
– Pewnie będzie z nami do popołudnia, ale nie dłużej. – Poklepała Ruselinę po ramieniu. – Powinna pani coś zjeść i odpocząć.
Irina wstała, rozumiejąc, że jeśli Ruselina nie zrobi sobie przerwy, nie będzie miała siły znieść tego, co lada moment nastąpi. Trzy kobiety wyszły, ja zaś zostałam przy Betty.
Miała otwarte usta, jej nierówny oddech i szum klimatyzacji były jedynymi dźwiękami w pokoju. Powieki staruszki od czasu do czasu drżały, jakby coś się jej śniło. Wyciągnęłam rękę, dotknęłam policzka Betty i przypomniałam sobie dzień, w którym ujrzałam ją po raz pierwszy, kiedy stała na balkonie w Potts Point ze swoją dziwaczną fryzurą w kształcie ula i fifką w ustach. Nie mogłam uwierzyć, że ta sama kobieta leży teraz przede mną. Przyszło mi do głowy, że gdyby matka nie odeszła ode mnie przedwcześnie, pewnego dnia też doświadczyłybyśmy podobnego rozstania. Wtedy uświadomiłam sobie, że czas spędzony z drugim człowiekiem jest naprawdę cenny i za nic nie wolno go marnować.