Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Walentyno, kocham cię! Po tylu latach nadal cię kocham! – Nikt się jednak nie poruszył. Nawet ta cisza miała w sobie coś złowieszczego.

– Sprawdzę, co z babcią – odezwała się Irina.

– Nie wychodź! – W ogóle nie czułam nóg. Nie mogłabym wstać, nawet gdybym chciała. – To nie koniec. To tylko oko cyklonu.

Irina zmarszczyła brwi. Odsunęła rękę od skobla i z przerażeniem otworzyła usta. Klamka wibrowała, zapatrzyłyśmy się na nią.

W oddali ryczał ocean, dżungla rozbrzmiewała paniką. Wiatr znowu się wzmógł, jęcząc pomiędzy ogołoconymi z liści drzewami. Wkrótce dźwięk się zmienił, teraz wiatr wył jak demon, wiał z przeciwnej strony i zbierał wszystkie śmiecie naniesione przez czoło burzy.

Gałęzie uderzały o chatę. Irina obudziła młodego człowieka i zapędziła go pod łóżko, kładąc kota w zgięciu jego ręki. Razem postawiłyśmy stół i zagoniłyśmy tam Joego i staruszkę.

– Jestem Joe jak Poe. Jak Poe. Jak Poe – piszczał mi w ucho.

Irina i ja przytuliłyśmy się do siebie. Nagle poczułyśmy jakiś smród. To Joe opróżnił jelita.

Coś uderzyło o dach. Wokół nas spadały kawałki metalu, do środka wdarł się deszcz. Najpierw parę kropli, potem jednak rozpętała się prawdziwa ulewa. Wiatr łomotał o ściany. Krzyknęłam, kiedy zobaczyłam, jak jedna z nich się unosi, przytrzymywana jedynie śrubami po drugiej stronie. Metal trzeszczał, a chata otworzyła się niczym pojemnik na chleb. Patrzyłyśmy w rozwścieczone niebo. Książki fruwały wokół nas, zanim trafiły w kąty pokoju. Przywarłyśmy do nóg stołu, ale i on zaczął sunąć po podłodze. Joe wyrwał się z mojego uścisku i wstał, wyciągając ręce ku niebu.

– Na ziemię! – wrzasnęła Irina. Było jednak za późno. Przelatująca gałąź uderzyła Joego w potylicę. Wstrząs powalił go na ziemię, mężczyzna leżał na betonowej podłodze jak liść. Irina ścisnęła go nogami, zanim trafił między metal i podłogę. Gdyby ściana znowu się opuściła, przecięłoby go na pół. Joe jednak był mokry, wyśliznął się z jej uścisku. Usiłowałam schwycić go za rękę, ale nie mogłam jej dosięgnąć, staruszka za mocno mnie trzymała. W końcu złapałam go za włosy. Krzyknął, bo zaczęłam mu je wyrywać.

– Puść go! – wrzasnęła Irina. – Pociągnie cię za sobą!

Zdołałam wsunąć dłoń pod ramię Joego i chwycić go za bark, ale w tej pozycji miałam odsłoniętą głowę. Patyki i liście kłuły moje ciało niczym owady. Zamknęłam oczy, zastanawiając się, co we mnie trafi. Jakie odłamki zakończą moje życie.

– Jestem Joeeee! – wykrzyknął Joe. Wyśliznął się z mojego uścisku i rzuciło go o kredens. Mebel się przewrócił, ale upadł na łóżko, pod którym leżał młody człowiek. Kredens minął głowę Joego o parę centymetrów. Mężczyzna był uwięziony, lecz dzięki temu, że łóżko również się zakleszczyło, względnie bezpieczny.

– Nie ruszaj się! – wrzasnęłam. Mój głos zniknął w rozdzierającym trzasku. Patrzyłam, jak jedna ze ścian wylatuje z zawiasów w powietrze. Wirowała długo niczym złowieszczy cień unoszący się w niebo. Zastanawiałam się, gdzie wyląduje. Kogo zabije.

– Boże, dopomóż! – krzyknęła Irina.

Nagle, bez ostrzeżenia, wiatr ucichł. Ściana spadła z nieba i rozłupała pobliskie drzewo, utkwiwszy w jego gałęziach. Drzewo oddało życie za nas. Słyszałam syk i wycie oceanu, na powrót przyjmującego na siebie sztorm.

Na moje ramię skapnęło coś ciepłego. Potarłam to, było lepkie. Krew. Pomyślałam, że pewnie Irina się skaleczyła, gdyż ja nic nie czułam. Zapaliłam latarkę i obmacałam głowę, ale nie mogłam znaleźć rany. Mimo to krew nadal kapała. Popatrzyłam na staruszkę i zrobiło mi się słabo. Kobieta przegryzła sobie na wylot dolną wargę. Podarłam halkę i zrobiłam opatrunek z tkaniny, po czym przyłożyłam go do jej warg, żeby powstrzymać krwawienie.

Irina przycisnęła twarz do kolan, z trudem powstrzymywała łzy. Ja przetarłam oczy i oceniłam rozmiar szkód. Joe leżał na podłodze jak ryba uwięziona na plaży. Na jego czole i łokciach widniały otarcia, nie odniósł poważnych obrażeń. Młody człowiek się obudził, lecz milczał. Jego kotek, przemoczony, wyginał grzbiet i syczał w kącie.

– Jestem Joe jak Poe, jak Poe – wymamrotał Joe do betonu.

Wszyscy milczeliśmy przez dobre pół godziny.

KRAJE OSIEDLENIA

Tajfun zamienił wyspę w moczary. O brzasku wyłoniliśmy się z kryjówek i zebraliśmy na placu, małe, bezbronne istoty na tle zniszczonych i połamanych drzew. Ubłocone korzenie wystawały z głębokich, ziejących dziur w ziemi. Zataczając się, ludzie schodzili po ścieżce z góry, w podartych i mokrych ubraniach i z upiaszczonymi włosami. Rozglądałam się za Iwanem, wstrzymując oddech, aż wreszcie zobaczyłam go na tyłach. Zwoje liny wisiały mu na ramionach niczym martwe węże.

Szpital nadal stał, tłum ruszył w jego kierunku. Ruselina rozlokowała się w wyjściu, laską dzieliła ludzi na grupy. Były ich setki, rozczochranych, kuśtykających, poranionych. Lekarze i pielęgniarki, sami przemoczeni i padający z nóg, robili co mogli za pomocą dostępnych skromnych środków. Młody lekarz usadowił się na skrzyni naprzeciwko staruszki wariatki i zszywał jej wargę. Musiała niezwykle cierpieć bez znieczulenia, ale siedziała spokojnie; jej ból zdradzało jedynie drżenie rąk, którymi trzymała się za brodę.

Irina i ja uściskałyśmy Ruselinę, a potem pobiegłyśmy przed resztą ludzi do obozu. Na jego widok zamarłyśmy z przerażenia. Podarte suwaki i strzępy brezentu łopotały w porannym wietrze niczym ubrania gnijące na szkielecie. Drogi zamieniły się w głębokie wąwozy, zaśmiecone podartą pościelą i potłuczonymi naczyniami. Wiele rzeczy, które ludzie z takim trudem wywieźli z Chin, uległo zniszczeniu. Niemal nie dało się znieść widoku niezliczonych stosów połamanych krzeseł i stołów, przewróconych łóżek i popsutych zabawek. Obok nas przeszła stara kobieta, trzymając w dłoni podartą, przemoczoną fotografię dziecka.

– Tylko tyle mi po nim zostało. Teraz nawet tego nie mam – zapłakała, spoglądając na mnie. Jej usta drżały, jakby oczekiwała odpowiedzi. Nie znalazłam właściwych słów.

Irina wróciła do szpitala, żeby pomóc Ruselinie. Przeszłam przez obóz do ósmego okręgu, kamyki grzechotały mi pod stopami. Nie musiałam się już obawiać orzechów kokosowych. Drzewa były ogołocone z owoców, porozbijane skorupy leżały na ziemi. W powietrzu unosił się nieprzyjemny fetor. Odkryłam, że to smród martwego szczeniaka na ścieżce. Maszt namiotu wbił mu się w spuchnięty brzuch, mrówki i muchy już zdążyły się dobrać do rany. Zadrżałam, gdy wyobraziłam sobie dziecko szukające swojego ulubieńca. Podniosłam kawałek kory z palmy i wykopałam płytki grób. Kiedy skończyłam, wyrwałam maszt z brzucha zwierzęcia i zaciągnęłam je za łapy do dołu. Wahałam się przez chwilę, po czym zasypałam psa piaskiem, niepewna, czy dobrze robię. Jednak przypomniałam sobie własne dzieciństwo i zrozumiałam, że pewnych rzeczy dzieci nie powinny oglądać.

Gęsta dżungla otaczająca ósmy okręg ocaliła go. Namioty się zawaliły i łopotały bezradnie na wietrze, ale nie były podarte na strzępy jak te w trzecim i czwartym okręgu. Wszędzie leżały poprzewracane łóżka, ale niewiele się połamało. Choć jeden z namiotów odleciał na drzewa, meble wciąż stały na swoich miejscach, jakby ich właściciele odeszli stąd zaledwie przed chwilą.

Na widok kufra zagryzłam popękane wargi aż do krwi. Był fachowo przywiązany do drzewa i nietknięty. Przepełniła mnie wdzięczność do nieznanej dziewczyny, która zadała sobie tyle trudu pod moją nieobecność. Zamek się zaciął, nie mogłam go otworzyć. Złapałam pobliski kamień i uderzyłam z całej siły w drewno. Wieczorowe stroje w kufrze były wilgotne i zapiaszczone, ale nic mnie one nie obchodziły. Szperałam pod materiałami, modląc się, żeby moja ręka natrafiła na to, czego szukałam. Kiedy dotknęłam drewna, głośno odetchnęłam z ulgą i wyciągnęłam matrioszkę. Była nietknięta, całowałam ją raz po raz, jak matka, która odnalazła utracone dziecko.

Morze miało barwę herbaty z mlekiem. Na jego powierzchni unosiły się rośliny i śmiecie. W porannym świetle wyglądało nieszkodliwie, w niczym nie przypominało wściekłego potwora, który ubiegłej nocy omal nas nie połknął. W pobliżu, na wąskiej wstędze piasku, jedynej pozostałości po plaży, ksiądz prowadził modlitwę dziękczynną dla grupy ludzi. Nie wierzyłam w Boga, ale i tak z szacunku dla nich pochyliłam głowę. Mieliśmy za co dziękować. Jakimś cudem nikt nie zginął. Zamknęłam oczy i popadłam w odrętwienie.

48
{"b":"100821","o":1}