Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Gdy zaproszę cię na tańce,

Daj mi chociaż jedną szansę,

Dzisiejsza noc to noc na romanse.

Następnego dnia miejscowa gazeta doniosła, że wieczorek towarzyski Koła Gospodyń trwał do drugiej w nocy, a zakończył się dopiero po interwencji policji, która nakazała uczestnikom zabawy zachowanie ciszy. W artykule napisano, że przewodnicząca koła, Roth Kirkpatrick, nazwała spotkanie „oszałamiającym sukcesem”.

BAR BETTY

Sydney ujrzane po raz drugi wydało mi się zupełnie inne. Lał deszcz, kiedy Irina i ja czekałyśmy obok kolumnady na tramwaj. Kałuże wody zbierały się u naszych stóp i brudziły pończochy, które dostałyśmy na pożegnanie od Rose Brighton. Wpatrywałam się w kamienne ściany i masywne łuki Central Station i rozmyślałam nad tym, że nasza droga powrotna do Sydney wydawała się o wiele szybsza niż droga w głąb lądu.

Upchnęłam pod pachą torebkę i pomyślałam o kopercie, która się w niej znajdowała. Oczyma wyobraźni widziałam wypisany drukowanymi literami adres: Pani Elizabeth Nelson, Potts Point, Sydney. Kusiło mnie, żeby wyciągnąć kopertę i raz jeszcze na nią zerknąć, ale nauczyłam się na pamięć nie tylko adresu, lecz również wskazówek zapisanych przez pułkownika Brightona. Wilgoć w powietrzu tylko rozmazałaby atrament, więc dałam spokój kopercie.

Kilka dni po koncercie Iriny pułkownik Brighton wezwał mnie do swojego biura. Przenosiłam wzrok z portretu króla na kopertę, którą pułkownik popchnął w moim kierunku. Wstał z krzesła i podszedł do mapy, a następnie wrócił się do biurka.

– Rose i ja znamy pewną panią w Sydney – powiedział. – Ma barek w mieście. Szuka ludzi do pomocy. Rozmawiałem z nią o pani i Irinie. Gotuje u niej jakiś Rosjanin, chyba jest z niego bardzo zadowolona.

Pułkownik opadł na krzesło, bawiąc się długopisem i przyglądając mi się poważnym wzrokiem.

– Posada kelnerki to nie jest wymarzona praca dla pani, wiem – powiedział. – Usiłowałem załatwić coś w biurze, ale chyba mają zbyt mało wakatów dla Nowych Australijczyków. Betty da wam trochę wolnego, jeśli zechcecie uczęszczać na zajęcia wieczorowe, i nie będzie robiła kłopotów, jeśli trafi się wam lepsza praca. Ma sporo miejsca, tanio wynajmie pokój.

– Pułkowniku Brighton, nie wiem, jak panu dziękować – wyjąkałam, ledwie mogąc usiedzieć na krześle z podniecenia.

– Proszę nie dziękować, pani Aniu. – Machnął ręką. – Wcale nie chcę pani tracić. To Rose gnębi mnie codziennie, żebym coś dla pani zrobił.

Wręczył mi kopertę i odetchnął głęboko. Perspektywa wyjazdu była jednocześnie podniecająca i przerażająca. Mimo nienawiści do obozu traktowałyśmy go jako bezpieczną przystań. Zastanawiałam się, co nas spotka, kiedy będziemy zdane tylko na siebie.

Pułkownik odchrząknął i zmarszczył brwi.

– Proszę ciężko pracować, pani Aniu. Dojść do czegoś. Nie wychodzić za pierwszego lepszego, który poprosi panią o rękę. Nieodpowiedni mężczyzna panią unieszczęśliwi.

Niemal się zakrztusiłam. Za późno. Już wyszłam za pierwszego lepszego, który poprosił mnie o rękę. I zdążył mnie unieszczęśliwić.

– Zamyśliłaś się. – Irina przyłożyła chusteczkę do szyi. – O czym dumasz z taką poważną miną?

Znowu ujrzałam przed sobą ściany Central Station i przypomniałam sobie, że jestem w Sydney.

– Zastanawiałam się, jakich ludzi tu spotkamy – odparłam.

– Jeśli pani Nelson choć trochę przypomina Brightonów, z pewnością jest stuknięta.

– To prawda – roześmiałam się.

Rozległ się dzwonek i ujrzałyśmy nadjeżdżający tramwaj.

– Ale pewnie jest też smutna – dodała Irina, sięgając po walizkę. – Rose mówiła, że mąż pani Nelson zmarł w zeszłym roku i że straciła obu synów na wojnie.

Konduktor śmierdział potem, pośpiesznie przemknęłam obok niego, żeby zająć miejsce z tyłu. Podłoga była śliska od błota i wody ściekającej z parasoli. Między reklamą keczupu Raleigh i sklepu żelaznego Nock amp;Kirby wisiał plakat Urzędu Imigracyjnego. Mężczyzna w kapeluszu potrząsał dłonią niskiego człowieczka w staroświeckim garniturze. „Witaj w nowym domu”, głosiło hasło. Ktoś dopisał czerwoną kredką: „Dość cholernych przesiedleńców”. Widziałam, że Irina to zauważyła. Słyszała słowo „przesiedleńcy” na tyle często, by rozumieć, że nie ma przyjaznego wydźwięku. Nie skomentowała tego jednak. Przyjrzałam się pozostałym pasażerom. Wszyscy, niezależnie od płci, wyglądali podobnie ze względu na szare płaszcze, bure kapelusze i rękawiczki. Dopóki się nie odzywałyśmy, mogłyśmy uchodzić za jedne z nich.

Irina przetarła rękawiczką zaparowane okno.

– Nic nie widzę – powiedziała.

Kiedy dotarłyśmy do Poits Point, deszcz ustał. Markizy nad sklepami ociekały wodą, ulica parowała. Puder i szminka, które nałożyłyśmy przed wyjściem z pociągu, zupełnie się starły. Miałam mokre ręce, skóra Iriny błyszczała. Ta wilgoć skojarzyła mi się z artykułem na temat Nowego Orleanu. Napisano tam, że relacje między ludźmi są najbardziej dzikie i zmysłowe w gorącym i wilgotnym klimacie. To się sprawdzało w wypadku Szanghaju. Czy w Sydney będzie podobnie?

Szłyśmy ulicą, która prowadziła aż do portu. Zdumiała mnie różnorodność drzew, które ją okalały: olbrzymie klony i jakarandy, nawet palmy. Niektóre z domków wydawały się nieco pretensjonalne, z balkonami z kutego żelaza, wykafelkowanymi na czarno – biało werandami i donicami aspidistry przy wejściu. Innym domom przydałoby się jak najszybsze malowanie. Kiedyś także musiały być pełne przepychu, ale ich okiennice gniły, a niektóre okna powybijano. Minęłyśmy dom z otwartymi drzwiami. Nie mogłam nie rzucić okiem na obskurny korytarz. Śmierdziało tam opium i mokrym dywanem. Irina złapała mnie za ramię, a moje spojrzenie powędrowało po rynnie aż do otwartego okna na drugim piętrze. Mężczyzna z brodą poplamioną farbą wychylał się i celował w nas pędzlem.

– Dzień dobry – przywitałam się.

Przewrócił dziko oczami, zasalutował i wrzasnął:

– Vive la revolution!

Niemal pędem uciekałyśmy ulicą, niełatwo jednak nam było biec z walizkami w rękach.

U wylotu ulicy, nieopodal schodów z piaskowca, stał dom, w którego oknie na parterze wisiały balowe suknie. Jedna była żółta jak słonecznik i wykończona białym lisim futerkiem, druga z różowego atłasu z naszytymi srebrnymi gwiazdkami. Nie widziałam tak wspaniałego stroju od czasów Szanghaju. Mój wzrok padł na złotą tabliczkę na drzwiami: „Judith James, projektantka”.

– To tu! – zawołała Irina po drugiej stronie jezdni.

Budynek, przed którym stała, nie wyglądał ani elegancko, ani obskurnie. Jak większość budowli na tej ulicy, był to szeregowy dom z elementami z kutego żelaza. Framugi okien i tarasy nieco się przechylały na lewo, a ścieżka wiodąca do drzwi była spękana; jednak szyby lśniły, a w maleńkim ogrodzie nie widziałam ani jednego chwastu. Różowe geranium kwitło pod oknami, klon wyciągał gałęzie ku pokojom na drugim piętrze. Mój wzrok przyciągnęła jednak kwitnąca przed werandą gardenia. Przypomniałam sobie, że w końcu trafiłam do miasta, w którym pomogą mi odnaleźć matkę. Wyjęłam z torebki kopertę i ponownie popatrzyłam na numer. Znałam go, ale nie wierzyłam, że taki zbieg okoliczności jest możliwy. Gardenia kwitnąca późnym latem wydawała się dobrym znakiem.

Drzwi tarasu na pierwszym piętrze się otworzyły i stanęła w nich jakaś kobieta. Z kącika ust wystawała jej fifka, jedną dłoń położyła na biodrze. Jej uważny wyraz twarzy nie zmienił się ani na jotę, kiedy przywitałyśmy się i postawiłyśmy walizki obok furtki.

– Słyszałam, że śpiewasz. – Wskazała brodą Irinę i przytrzymała dłońmi pomarszczony kołnierzyk bluzki. W spodniach capri, butach na wysokich obcasach i ze spłowiałymi, siwymi włosami wyglądała jak wyższa, bardziej nieustępliwa i zgryźliwa Ruselina.

– Tak, w kabarecie – przytaknęła Irina.

– A z ciebie jaki pożytek? – Kobieta zmierzyła mnie spojrzeniem. – Poza tym, że jesteś piękna, umiesz cokolwiek? i Aż mnie zatkało na taką bezczelność, usiłowałam coś wydukać. Chyba ta kobieta nie była panią Nelson?

61
{"b":"100821","o":1}