– Kapitan Connor powiedział, że Ameryka może przyjąć babcię, jeśli wyzdrowieje. Nie ma jednak gwarancji. Australijski konsulat z kolei obiecał ją przyjąć pod warunkiem, że będę dla nich pracowała przez dwa lata – powtarzała.
Wszędzie chodziłyśmy razem. Czy miałam stracić także Irinę i Ruselinę?
Pewnej nocy, gdy Irina rzucała się na łóżku, wyszłam na spacer po plaży. Nie mogłam znieść myśli o rozstaniu z przyjaciółkami. Skoro Francja okazała się na tyle humanitarna, by przyjmować chorych i starych, nie wątpiłam, że zapewni Ruselinie jak najlepszą opiekę.
Wciąż jednak porównywałam to, co działo się z nimi, z tym, co spotkało mnie i moją matkę. W wieku ośmiu lat Irina straciła rodziców, teraz miała zostać zupełnie sama. Nie mogłam nic poradzić na chorobę Ruseliny, ale zapewne byłam w stanie podarować jej spokój duszy. Usiadłam na ciepłym piasku i popatrzyłam w gwiazdy. Krzyż Południa świecił jasno na niebie. Borys i Olga oddali swoje życie za mnie, a Ruselina powiedziała, że w zamian za to powinnam okazywać odwagę. Ukryłam twarz w dłoniach z nadzieją, że jestem człowiekiem wartym takiego poświęcenia.
– Mamo – wyszeptałam, myśląc o oszałamiającym Nowym Jorku i życiu, które zamierzałam tam prowadzić. – Mamo, mam nadzieję, że potrafię poświęcić się dla kogoś innego.
Następnego popołudnia rozwieszałam pranie, kiedy podeszła do mnie Irina. Odzyskała już rumieńce i była spokojna. Widziałam, że podjęła decyzję. Zacisnęłam usta i czekałam, aż się odezwie.
– Jadę do Australii – stwierdziła dzielnie. – Nie będę ryzykowała. Najważniejsze, żebyśmy mogły być razem, babcia i ja. Są ważniejsze rzeczy niż śpiewanie w klubach i zobaczenie Statuy Wolności.
Skinęłam głową i nadal rozwieszałam pranie, choć ledwie starczało mi sił, by podnieść halkę.
Irina usadowiła się na odwróconym wiaderku, patrząc na mnie.
– Musisz mi wszystko opowiedzieć o Ameryce, Aniu. Musisz do mnie napisać i nie zapomnij ani mnie, ani babci. – Splotła palce na kolanie i poruszała stopą. Usiłowała powstrzymać łzy, ale jedna kropla skapnęła jej z oka na wargę.
Krew napłynęła mi do głowy, powietrze wypełniło płuca. Czułam się jak pływak zaczerpujący oddech przed skokiem z trampoliny. Rozwiesiłam na sznurze spódnicę i podeszłam do przyjaciółki, łapiąc ją za rękę. Irina popatrzyła na mnie, łza spłynęła z jej wargi na mój przegub. Nie mogłam znaleźć odpowiednich słów i połączyć ich w jedno zdanie.
– Ruselina mówiła, że tylko my jej pozostałyśmy – szepnęłam.
Irina nie odrywała oczu od mojej twarzy. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale się rozmyśliła. Mocno ścisnęła moją dłoń.
– Irino, nie zapomnę… o tobie… ani o Ruselinie – ciągnęłam. – Jadę z tobą.
AUSTRALIA
Dwukrotnie w życiu zmieniałam miejsce zamieszkania i nic nie wskazywało, że w związku z przyjazdem do Australii przeżyję jakiś szok. Kilka dni po wyjeździe Ruseliny do Francji Irina i ja poleciałyśmy wojskowym samolotem z Manili do Sydney. Ze względu na wyczerpanie niewiele zapamiętałyśmy z podróży oprócz upału, który zwalił nas z nóg podczas przesiadki w Darwin. Pojawiłyśmy się na lotnisku w Sydney wczesnym rankiem. Urzędnik imigracyjny, pan Kolros, powitał nas i pomógł przebrnąć przez odprawę. Wyemigrował z Czechosłowacji rok wcześniej, mówił trochę po rosyjsku i angielsku. Odpowiadał grzecznie na pytania o komorne, jedzenie i zatrudnienie, ale kiedy zapytałam go, czy podoba mu się Australia, wycedził przez zęby:
– Sydney jest dobre. To do Australijczyków trzeba przywyknąć.
Irina chwyciła mnie za ramię. Wciąż miała dreszcze z powodu grypy, którą złapała w drodze. Z trudem dotrzymywałyśmy kroku panu Kolrosowi, który niemal biegł przez halę przylotów i tak się śpieszył, jakby o wpół do piątej rano miał coś lepszego do roboty niż czekanie na nas. Przed terminalem wrzucił nasze walizki do bagażnika taksówki i zapłacił kierowcy za kurs na nabrzeże, gdzie miałyśmy dołączyć do grupy emigrantów z Europy.
Pomógł nam wsiąść do taksówki i zatrzaskując drzwi, życzył wszystkiego najlepszego. Nie mogłam przestać myśleć o tym, co powiedział o Australijczykach.
– Witamy w Sydney, dziewczyny – wymamrotał taksówkarz, pochylając się nad kierownicą. Jego angielszczyzna była niezwykła, trzaskała niczym ogień na kominku. – Pojedziemy trasą widokową. O tej porze nie zajmie to zbyt wiele czasu.
Spod przymrużonych powiek usiłowałyśmy przyjrzeć się nieznanemu miastu, ale Sydney spowijały ciemności. Słońce jeszcze nie wzeszło, a w nocy wyłączano prąd ze względu na powojenne ograniczenia. Widziałam jedynie rzędy jednorodzinnych domków i sklepów z opuszczonymi żaluzjami. Jakiś pies podniósł nogę przy parkanie. Bezpański czy domowy? Nie wiedziałam. Wydawał się jednak lepiej odżywiony niż my.
– To centrum miasta – odezwał się kierowca, skręcając w ulicę pełną sklepów.
Irina i ja wpatrywałyśmy się w manekiny na wystawie domu towarowego. Szanghaj o tej porze tętniłby życiem, Sydney było ciche i puste. Nigdzie nie widziałam sprzątacza, policjanta ani prostytutki, nawet pijaka chwiejnym krokiem wracającego do domu. Neobarokowy ratusz z wieżą zegarową wyglądał na przeniesiony wprost z drugiego cesarstwa, plac zaś pomiędzy nim a sąsiednim kościołem wypełniała wolna przestrzeń, której tak brakowało chińskim miastom. Szanghaj nie byłby Szanghajem bez tłoku i chaosu.
Na końcu ulicy widać było budynki w stylu klasycznym i wiktoriańskim. Na pałacu w stylu włoskim widniał napis GPO [General Post Office – [główny urząd pocztowy]. Dalej zamajaczył przed nami port. Wyciągnęłam szyję, aby zobaczyć olbrzymi stalowy most rozciągający się nad czarną wodą. Wyglądał na najwyższą konstrukcję w tym mieście. Światła dziesiątków przejeżdżających samochodów mrugały do nas niczym gwiazdy.
– Czy to Harbour Bridge? – zapytałam taksówkarza.
– Jasne – odparł. – Jedyny w mieście. Mój ojciec pracował przy nim jako malarz.
Przejechaliśmy pod mostem i wkrótce znaleźliśmy się przy nabrzeżu otoczonym ze wszystkich stron magazynami. Kierowca zatrzymał się przed tablicą z napisem Pirs 2. Choć pan Kolros już opłacił kurs, pomyślałam, że taksówkarz zapewne spodziewa się napiwku. Kiedy wyjął nasze walizki z bagażnika, przeszukałam portmonetkę i wyjęłam ostatniego amerykańskiego dolara, jaki mi pozostał. Usiłowałam wcisnąć go kierowcy, ale przecząco pokręcił głową.
– Może się wam przydać – powiedział.
Australijczycy, pomyślałam. Jak na razie nie było najgorzej.
Irina i ja zawahałyśmy się przed bramką. Wiał zimny wiatr, niosąc zapach słonej wody i smoły, przewiewał nasze cienkie sukienki. Był listopad, spodziewałyśmy się lepszej pogody. W porcie stał statek IRO z Marsylii. Setki Niemców, Czechów, Polaków, Jugosłowian i Węgrów schodziło z trapu. Na widok tej sceny pomyślałam o Noem i jego arce, tak wieloma językami mówili i tak różnie wyglądali. Za mężczyznami drobiły kobiety, taszcząc tobołki z pościelą i garnki. Wokół plątały się dzieci, wrzeszcząc coś w ojczystych językach, ciekawe nowego kraju.
Zapytałyśmy strażnika, gdzie mamy czekać; wskazał nam pociąg w porcie. Weszłyśmy do jednego z wagonów, okazało się, że jest całkiem pusty. Przechodząc między siedzeniami, czułyśmy mocny zapach świeżej farby; usiadłyśmy w pierwszym lepszym przedziale.
Siedzenia obito twardą skórą, powietrze było gęste od kurzu.
– Mam nadzieję, że to właściwy pociąg – powiedziała Irina.
– Mam nadzieję. – Otworzyłam walizkę, wyciągnęłam koc za – brany z Tubabao i okryłam ramiona przyjaciółki. Przez brudną szybę obserwowałyśmy, jak pracownicy nabrzeża rozładowują statek za pomocą żurawia. Nad portem latały mewy, skrzecząc i piszcząc. W tym mieście tylko ptaki były mi znajome.
Pasażerowie statku musieli gramolić się przez stosy bagaży, żeby znaleźć swoje walizki i kufry. Mała dziewczynka w różowym płaszczu i białych pończochach stała blisko trapu i zanosiła się płaczem. Widziałam, jak jeden z tragarzy kuca obok niej i coś mówi, ale ona jedynie pokręciła główką i zapłakała jeszcze głośniej. Mężczyzna rozejrzał się dookoła, uniósł dziewczynkę, posadził ją sobie na ramionach i ruszyli w tłum, szukając rodziców.