Jednak tego, co przed chwilą zostało powiedziane, nie dałoby się już odkręcić. W kilka chwil nasza relacja odmieniła się na zawsze.
– Iwanie, nie wyjdę za ciebie – powtórzyłam. – Poszukaj sobie innej. Innej, która nie jest już mężatką!
Chciałam przebiec obok niego, ale zagrodził mi drogę, łapiąc za ramiona i przytulając do piersi. Tkwiłam tam przez chwilę, zanim zaczęłam się szarpać. Puścił mnie, ręce mu opadły. Pobiegłam w ciemnościach do namiotu, niczym przerażone zwierzę. Nie byłam pewna, co mnie bardziej przeraża: oświadczyny Iwana czy też perspektywa jego utraty.
Zachodnie konsulaty ustawiły namiot, żeby usprawnić odprawę i wydawanie wiz. Rozdano nam numerki i czekaliśmy na swoją kolej w palącym słońcu. Ruselina, Irina i ja miałyśmy jedynie wypełnić formularze i przejść badanie lekarskie. Nikt nas nie pytał o związki z komunistami ani o historię rodziny, jak innych emigrantów. Kiedy się dowiedziałam, że większości chętnym do wyjazdu do Stanów odmówiono wiz, mogłam jedynie zamknąć oczy i w duchu podziękować Danowi Richardsowi.
– To się dzieje naprawdę – powiedziała Irina. – Nie wierzę. – Ściskała przed sobą formularze jak banknoty.
Tygodniami ćwiczyła gamy, ja zaś siedziałam na plaży, wpatrując się w morze i zastanawiając, czy Dymitr spróbuje mnie odszukać.
Moje życie na Tubabao tak bardzo różniło się od tego w Szanghaju, że sądziłam, iż udało mi się zapomnieć o Dymitrze. Jednak oświadczyny Iwana odświeżyły dawny ból. Nasłuchiwałam łagodnego szumu fal i rozmyślałam nad tym, czy Dymitr i Amelia są ze sobą szczęśliwi. To byłaby ostateczna zdrada.
Wkrótce transportowiec „Captain Greely” zjawił się po ostatnich imigrantów do Australii. Reszta wypłynęła wcześniej na innych statkach. Ci zmierzający do Stanów Zjednoczonych trafili do Manili, a stamtąd wojskowymi transportowcami albo łodziami dostali się do Los Angeles, San Francisco i Nowego Jorku. Pozostali patrzyli, jak Miasto Namiotów pustoszeje. Był już koniec października, cały czas groziły nam tajfuny, więc kapitan Connor przeniósł obóz na bezpieczniejszą stronę wyspy.
W dniu wypłynięcia „Captain Greely” Ruselina czuła się źle. Irina i ja zabrałyśmy ją do szpitala, zanim pobiegłyśmy do chaty Iwana, żeby pomóc mu się spakować. Nie mówiłam Irinie i Ruselinie o jego oświadczynach w nadziei na uniknięcie kłopotliwej sytuacji. Wstyd mi było i za kłamstwa o Szanghaju, choć nie byłam pewna, czy obie znają prawdę. Od oświadczyn Iwan i ja unikaliśmy się, ale nie mogłam pozwolić, by odjechał bez pożegnania.
Znalazłyśmy go przed chatą, spoglądał na nią jak człowiek, który ma zastrzelić ulubionego konia. Poczułam ból w piersi.
Iwan tak wiele zrobił dla tego miejsca, z pewnością trudno mu było wyjeżdżać.
– Australia będzie jednym wielkim Tubabao! – wykrztusiłam.
Odwrócił się ku mnie z nieobecnym wyrazem twarzy i chłodem w oczach. Drgnęłam, ale nie pozwoliłam sobie na żal. Przez całe moje życie drodzy mi ludzie przychodzili i odchodzili, potrafiłam już nie przywiązywać się do nikogo. Powiedziałam sobie, że Iwan to tylko jeszcze jedno pożegnanie i że powinnam do nich przywyknąć.
– Nie wierzę, że się całkiem spakowałeś – powiedziała Irina.
Na jego nieruchomej twarzy pojawił się uśmiech. Iwan wyciągnął przed siebie pudło.
– Zapakowałem tu wszystko, czego będę potrzebował – oznajmił. – Zakład, że nie zrobicie tego samego.
– Zawsze możesz znaleźć niezbędne rzeczy. – Przypomniałam sobie jego wyprawy do dżungli. – Nie będziesz miał problemów w nowym miejscu.
Świeciło słońce, ale ostry wiatr smagał fale, tworząc na nich białą pianę. Bryza zagłuszyła wszystkie inne dźwięki, z oddali dobiegały tylko okrzyki marynarzy. Gdy dotarliśmy do pirsu, był już pełen ludzi i bagaży. Wszyscy wydawali się poruszeni. Mówili podniesionymi głosami i choć entuzjastycznie potakiwali, tak naprawdę nikt nie słuchał, co druga osoba ma do powiedzenia. Wszyscy skupili uwagę na statku prującym przez ocean, statku, który miał zabrać ich do nowego kraju, w nowe życie.
– Jak do ciebie napisać? – spytała Irina Iwana. – Byłeś takim dobrym przyjacielem, nie możemy cię stracić.
– Ja wiem! – oznajmiłam, łapiąc ołówek, który Iwan trzymał za uchem.
Zapisałam na skrzyni adres Dana Richardsa. Kiedy wstałam i oddałam mu ołówek, ujrzałam łzy w oczach Iwana i szybko odwróciłam wzrok.
Nienawidziłam siebie. Iwan był dobrym człowiekiem, a ja go skrzywdziłam. Żałowałam, że nie zakochał się w Irinie. Miała lepsze serce i nie prześladowały jej cienie z przeszłości, tak jak mnie.
Przenoszenie ludzi i bagażu na statek zajęło marynarzom ponad trzy godziny. Iwan zaczekał na ostatnią barkę. Kiedy na nią wszedł, odwrócił się, żeby nam pomachać. Zrobiłam krok do przodu, chcąc coś powiedzieć, ale nie bardzo wiedziałam co. Może gdybym zdołała przełknąć wielką gulę w gardle, oznajmiłabym Iwanowi, że to nie jego wina, że bardzo cierpię, że nie byłabym dobra dla nikogo. A przynajmniej bym mu podziękowała, bo widzieliśmy się po raz ostatni. Mogłam jednak tylko głupio się uśmiechnąć i machać.
– Będziemy za nim tęskniły – powiedziała Irina, obejmując mnie ramieniem.
– Cały czas myślę o Ameryce – stwierdziłam. – Jak bardzo zmieni się nasze życie. Przeraża mnie myśl o tym, że mogłybyśmy być szczęśliwe.
Ruselina czekała na nas na schodkach do szpitala.
– Co ty tu robisz? – zapytała Irina. – Jest za gorąco. Powinnaś siedzieć w środku.
Twarz Ruseliny wyglądała strasznie, pod skórą widniały ciemne plamy. Wyraz oczu staruszki sprawił, że znieruchomiałyśmy. W mroku zamajaczyła sylwetka pielęgniarki.
– Co się stało? – głos Iriny łamał się ze zdenerwowania.
Ruselina przełknęła ślinę, a po chwili, oddychając ze świstem, odparła:
– Wrócił mój rentgen. Nie rozumiem. Byłam zdrowa, kiedy wyjeżdżałyśmy z Chin.
Złapałam za poręcz i spojrzałam na piasek. W słońcu lśnił jak brylanty. Wiedziałam, że Ruselina lada chwila powie nam coś strasznego, coś, co wszystko zmieni. Patrzyłam na migotliwe ziarenka i wyobrażałam sobie, jak się otwierają, pochłaniając całą moją nadzieję.
Irina z rozpaczą przenosiła spojrzenie z babki na pielęgniarkę.
– O co chodzi? – dopytywała się.
Kobieta wyszła na słońce, które podkreśliło jej piegi. Rzucała wokół pełne lęku spojrzenia jak wystraszony koń.
– Tuberkuloza. Gruźlica – odparła. – Bardzo chora. Może umrzeć. Nie może jechać do Ameryka.
Od dwóch tygodni Irina i ja czekałyśmy niespokojnie na ostateczny werdykt Wydziału Imigracji Stanów Zjednoczonych. Kapitan Connor, zazwyczaj powściągliwy i chłodny, życzliwie rozmawiał ze mną i byłam mu za to wdzięczna. Problem polegał na tym, że: Stany nie przyjmowały osób z gruźlicą i choć czasem odstępowano od tej zasady ze względów humanitarnych, takie wypadki zdarzały się wyjątkowo rzadko.
Wiadomość przyszła wczesnym rankiem. Kapitan Connor wezwał nas do biura.
– Nie wpuszczą jej do Ameryki – oznajmił, obgryzając ołówek, czego nie cierpiał u innych. – Za kilka dni przetransportujemy ją do Francji.
Pomyślałam o Ruselinie w szpitalu, oszołomionej streptomycyną, i zastanawiałam się, czy przetrwa taką długą podróż. Rozdrapałam sobie skórkę przy jednym z paznokci i w ogóle tego nie zauważyłam, dopóki krew nie spłynęła mi po dłoni.
– Wszystko jedno, dokąd będę musiała jechać – powiedziała Irina. – Byle tylko się jej polepszyło.
Kapitan Connor drgnął i wstał.
– O to właśnie chodzi. – Potarł czoło. – Francja was nie przyjmie. Tylko chorych. Ty i Ania wciąż możecie jechać do Ameryki, ale nie gwarantuję, że Stany wpuszczą także twoją babkę, nawet kiedy jej stan się poprawi.
Poprosiłam kapitana Connora, żeby wysłał telegram do Dana Richardsa, ale i on udzielił mi takiej samej odpowiedzi.
Przez kilka następnych dni cierpiałam wraz z Iriną z powodu strasznego wyboru, którego musiała dokonać. Widziałam, jak zasypia z płaczem. Godzinami wędrowałyśmy po wyspie. Nawet zabrałam ją na półkę skalną Iwana, ale i tam nie znalazłyśmy spokoju.