– Ania jest bardzo bystra – odparła za mnie Irina.
– No to lepiej wejdźcie – stwierdziła kobieta. – Wszyscy tutaj to geniusze. Przy okazji, jestem Betty.
Uniosła dłoń do wysoko upiętych włosów i zrobiła zeza. Później miałam się przekonać, że ten gest i zez to uśmiech w wersji Betty Nelson.
Betty otworzyła nam drzwi i weszłyśmy za nią po schodach. Ktoś grał na pianinie w pokoju od ulicy Romans w ciemnościach. Dom podzielono na mieszkania; to należące do Betty znajdowało się na pierwszym piętrze. Nieco przypominało wagon ze względu na okno od frontu i z tyłu. Na końcu korytarza ujrzałyśmy dwoje identycznych drzwi.
– To wasza sypialnia – powiedziała Betty. Otworzyła jedne z nich i poprowadziła nas do pokoju o brzoskwiniowych ścianach i podłodze wyłożonej linoleum. Stały tam dwa łóżka przykryte narzutami z szenili, obok nocny stolik i lampka. Położyłyśmy walizki przy kredensie. Mój wzrok powędrował do ręczników i stokrotek, które leżały na naszych poduszkach.
– Głodne? – spytała Betty. Właściwie było to raczej stwierdzenie niż pytanie.
Pośpieszyłyśmy za nią do kuchni. Nad kuchenką wisiał zestaw zniszczonych rondli, a pod nogi mebli wepchnięto kawałki tektury, gdyż podłoga zapadała się w środku. Kafelki nad zlewem były stare, ale zaczyn cementowy czysty, ściereczki obrębiono koronką. Pachniało tu ciastkami karmelowymi, wybielaczem i gazem.
– Tam jest salon. – Betty wskazała na oszklone drzwi, za którymi znajdował się pokój z wypolerowaną podłogą i szkarłatnym dywanikiem. – Zerknijcie, jeśli chcecie.
Pokój był najbardziej przestronny z pomieszczeń w domu. Wysokie sufity ozdobiono zawijasami. W salonie stały dwa wysokie regały i zestaw wypoczynkowy. W kącie, obok stojaka z miłorzębem, zauważyłam radio. Dwa okna w wykuszach prowadziły na taras.
– Możemy wyjrzeć? – zawołałam.
– Tak – odparła z kuchni Betty. – Nastawię wodę.
Z tarasu ujrzałyśmy fragment portu i trawniki ogrodów botanicznych. Usiadłyśmy na chwilę na wiklinowych fotelach, otoczone donicami z ziołami i paprotkami.
– Zauważyłaś fotografie? – zapytała Irina. Szeptała, choć mówiła po rosyjsku.
Wychyliłam się i zerknęłam do salonu. Na jednym z regałów stało ślubne zdjęcie. Włosy blond oraz szykowna suknia z dopasowaną górą i prostą spódnicą podpowiedziały mi, że patrzę na Betty i jej zmarłego męża. Obok tej fotografii stała jeszcze jedna, widniał na niej mężczyzna w dwurzędowym garniturze i kapeluszu. Był to pan młody, kilka lat później.
– Co? – zapytałam Irinę.
– Nie ma zdjęć synów.
Kiedy pomagała Betty przygotować herbatę, znalazłam łazienkę, maleńkie pomieszczenie obok kuchni. Było równie starannie wyszorowane jak reszta, mieszkania. Mata w róże pasowała do zasłony prysznicowej i falbanki wokół umywalki. Wanna była stara, z plamą w okolicy odpływu, ale bojler nowy. Zauważyłam swoje odbicie w lustrze nad zlewem. Miałam zdrową, lekko opaloną skórę. Przysunęłam się bliżej i naciągnęłam ją na policzku, tam, gdzie tropikalny pasożyt wyżarł mi ciało. Była gładka i miękka, została tylko brązowawa plamka w miejscu, gdzie dawniej widniało obrzydliwe okaleczenie. Kiedy zdążyło się wygoić?
Wróciłam do kuchni i ujrzałam, jak Betty przypala papierosa nad gazem. Irina siedziała przy stoliku przykrytym obrusem w słoneczniki. Na talerzu przed nią leżało ciastko waniliowe, na drugim talerzyku jeszcze jedno.
– To nasze powitalne ciastka – poinformowała mnie Irina.
Usiadłam naprzeciwko niej i patrzyłam, jak Betty wlewa gorącą wodę do imbryka i przykrywa go pokrowcem. Z dołu znowu rozległy się dźwięki pianina.
– Mam niedzielnego bluesa – zaśpiewała Betty od nosem. – To Johnny – wyjaśniła, wskazując brodą na drzwi. – Mieszka z matką, Doris. Gra w paru klubach na Kings Cross. Możemy kiedyś wybrać się do jednego z tych porządniejszych, jeśli chcecie.
– Ile osób mieszka w tym budynku? – zapytałam.
– Dwie na dole i jedna na górze. Przedstawię was, kiedy już się zadomowicie.
– A w barku? – dodała Irina. – Ile osób tam pracuje?
– Teraz tylko rosyjski kucharz. – Betty postawiła imbryk na stole i usiadła. – Witalij. Dobry chłopak. Pracowity. Polubicie go. Tylko niech żadna się nie zakochuje i z nim nie ucieka, okej? Jak ostatnio mój pomocnik i kelnerka.
– Co się stało? – zainteresowała się Irina, zdzierając papierek z ciastka.
– Zostawili mnie całkiem samą na ponad miesiąc. Jeśli któraś z was myśli o zakochaniu się w Witaliju, dostanie po łapach!
Irina i ja zamarłyśmy z ciastkiem zawieszonym między ustami a talerzykiem. Betty zerknęła na nas, jej dłoń powędrowała do włosów, a w oczach pojawił się zez.
Przebudziłam się w środku nocy. Dopiero po kilku chwilach przypomniałam sobie, że nie jestem w obozie. Smuga światła z mieszkania na drugim piętrze odbijała się od sąsiedniego domu i padała wprost na moje łóżko. Wdychałam zapach świeżo wypranej pościeli. Kiedyś sypiałam w łożu z baldachimem, przykryta kaszmirową narzutą i otoczona złotą tapetą na ścianach. Tyle czasu spędziłam pod brezentem wśród kurzu, że nawet wąskie łóżko z miękkim materacem i wykrochmaloną pościelą wydawało mi się luksusem. Nasłuchiwałam odgłosów nocy, z którymi oswoiłam się w obozie – wiatr pośród drzew, biegające zwierzęta, krzyki nocnych ptaków – ale tu panowała cisza, słychać było jedynie delikatny oddech Iriny i cierpiącego na bezsenność lokatora na górze, który słuchał radia. Usiłowałam przełknąć ślinę, ale zaschło mi w gardle. Wyśliznęłam się z łóżka i po omacku doszłam do drzwi.
W mieszkaniu także panowała cisza, słyszałam jedynie tykanie zegara na korytarzu. Przesunęłam dłonią po framudze kuchennych drzwi, szukając kontaktu, i zapaliłam światło. Na suszarce do góry nogami stały trzy szklanki. Wzięłam jedną i odkręciłam kran. Ktoś jęknął. Zajrzałam do salonu i zobaczyłam, że Betty śpi na leżance. Nakryła się po szyję narzutą, jej głowa spoczywała na poduszce. Na widok kapci obok posłania i siatki na włosach Betty zrozumiałam, że najwyraźniej postanowiła spędzić tu noc. Zastanawiałam się, dlaczego nie śpi w drugiej sypialni, i doszłam do wniosku, że tu ma pewnie więcej świeżego powietrza. Wróciłam do łóżka i nakryłam się kołdrą. Betty mówiła, że w tygodniu będziemy miały półtora dnia wolnego. Była niedziela, moje pół wolnego dnia wypadało w piątek rano. Już sprawdziłam adres siedziby Czerwonego Krzyża. Postanowiłam jak najszybciej wybrać się na Jamison Street.
Następnego dnia Betty z samego rana wysłała nas na podwórze, żebyśmy zerwały marakuje z pnączy porastających płot.
– Co o niej myślisz? – wyszeptała do mnie Irina, trzymając rozchyloną siatkę, do której wrzucałam fioletowe owoce.
– Najpierw myślałam, że jest dziwna, ale im więcej mówi, tym bardziej mi się podoba – odparłam. – Myślę, że jest miła.
– Ja też – stwierdziła Irina.
Wręczyłyśmy Betty dwie torby owoców.
– Potrzebuję ich do lodów o smaku tropikalnym – wyjaśniła.
Potem pojechałyśmy tramwajem do miasta. Barek Betty mieścił się w budynku sklepu towarowego Farmer’s, przy końcu George Street, w pobliżu kin. Wnętrze wyglądało jak skrzyżowanie amerykańskiego baru i francuskiej kawiarni. Barek dzielił się na dwa poziomy. Na pierwszym stały okrągłe stoliki i wiklinowe krzesła. Na drugim poziomie, na który wchodziło się po czterech schodkach, znajdowało się osiem różowych boksów i lada barowa ze stołkami. W każdym boksie wisiało zdjęcie amerykańskiej gwiazdy: Humpreya Bogarta, Freda Astaire’a, Ginger Rogers, Clarka Gable’a, Rity Hayworth, Gregory’ego Pecka i Bette Davis. Po drodze przyjrzałam się Joan Crawford. Jej surowy wzrok i zaciśnięte usta skojarzyły mi się z Amelią.
Minęłyśmy wahadłowe drzwi z okrągłymi okienkami i krótkim korytarzem dotarłyśmy do kuchni. Młody człowiek mieszał w garnku na stole mąkę i mleko. Miał pałąkowate nogi i dołeczek w brodzie.
– To Witalij – powiedziała Betty.
Młodzieniec uniósł wzrok i uśmiechnął się do nas.
– Wreszcie jesteście – stwierdził. – W samą porę, żeby mi pomóc przy naleśnikach.