– Jeszcze nie musicie zaczynać pracy. – Betty wzięła od nas siatki i położyła je na stole. – Usiądźcie i trochę porozmawiajcie, zanim pojawią się klienci. Musicie się poznać.
Kuchnia w barku była równie czysta jak ta w domu Betty, ale podłoga się nie zapadała. Ujrzałam cztery kredensy, kuchenkę gazową z sześcioma palnikami, duży piec i dwa zlewy. Z jednego z kredensów Betty wyciągnęła fartuch i zawiązała go sobie w pasie. Zauważyłam dwa różowe mundurki na wieszaku i doszłam do wniosku, że jeden z nich będzie mój. Miałam pomagać Betty jako kelnerka, Irina zaś została asystentką kucharza.
Witalij przyniósł z zaplecza krzesła i usiedliśmy przy stole.
– Macie ochotę na jajka? – zapytała Betty. – Jadłyście tylko po jednym toście, nie chcę, żeby mój personel głodował podczas pracy.
– Pamiętam was obie z Tubabao – odezwał się Witalij.
– Tak, faktycznie – roześmiała się Irina. – Po koncercie poprosiłeś mnie o autograf.
Patrzyłam na rumiane policzki Witalija, jego jasne włosy i wyłupiaste oczy, ale w ogóle go sobie nie przypominałam. Opowiedziałyśmy mu o naszym obozie, a on wyjaśnił, że wysłano go do miejsca o nazwie Bonegilla.
– Ile masz lat? – spytała go Irina.
– Dwadzieścia pięć. A wy?
Betty wbiła kilka jajek do miski i obejrzała się przez ramię.
– Nie mówcie po angielsku tylko ze względu na mnie – odezwała się. – Rozmawiajcie ze sobą po rosyjsku. – Poprawiła włosy i zrobiła zeza. – O ile nie będziecie plotkować. I nie przy klientach. Nie chcę, żeby mój personel potraktowano jak komunistycznych szpiegów.
Zaklaskaliśmy w dłonie i wybuchnęliśmy śmiechem.
– Dziękuję – powiedziała Irina. – Tak będzie o wiele łatwiej.
– A co do ciebie, Aniu… – Witalij popatrzył na mnie. – Mam wrażenie, że znam cię z czasów przed Tubabao. Chciałem się przedstawić, ale słyszałem wcześniej, że jesteś z Szanghaju, i doszedłem do wniosku, że jednak nie mogliśmy się spotkać.
– Nie jestem z Szanghaju – zaprzeczyłam. – Pochodzę z Harbinu.
– Z Harbinu! – Oczy mu zabłysły. – Ja też. Jak masz na nazwisko?
– Kozłowa.
Witalij zastanawiał się przez chwilę, pocierając dłonią o dłoń, jakby usiłował wyczarować dżina z lampy.
– Kozłowa! Córka pułkownika Wiktora Grigorijewicza Kozłowa? Zabrakło mi tchu w piersiach. Już od dawna nie słyszałam nazwiska ojca.
– Tak – odparłam.
– Więc rzeczywiście cię poznałem – stwierdził Witalij. – Chociaż pewnie byłaś za mała, żeby mnie zapamiętać. Mój ojciec przyjaźnił się z twoim. Razem wyjechali z Rosji. My jednak w 1938 roku przeprowadziliśmy się do Qingdao. Pamiętam małą dziewczynkę o rudych włosach i niebieskich oczach.
– Ojciec mieszka z tobą? – spytała Irina.
– Nie – odparł. – Jest w Ameryce z matką i moimi ośmioma braćmi. Ja wylądowałem tu z siostrą i szwagrem. Ojciec mu nie ufa, więc muszę mieć oko na Zofię. Przyjechałaś z rodzicami, Aniu?
Jego pytanie mnie zaskoczyło. Wbiłam wzrok w stół.
– Ojciec zginął w wypadku samochodowym przed końcem wojny – odparłam. – Matkę deportowano z Harbinu. Zabrali ją Sowieci. Nie mam pojęcia dokąd.
Irina ścisnęła moją rękę.
– Mamy nadzieję, że Czerwony Krzyż w Sydney znajdzie matkę Ani w Rosji – powiedziała.
Kucharz potarł dołek w brodzie, a następnie przyłożył palce do policzka.
– Moja rodzina szuka stryja – powiedział. – Został w Harbinie, a po wojnie trafił do Związku Radzieckiego. Nikt go do tego nie zmuszał. Ojciec i stryj mieli zupełnie odmienne poglądy. Stryj wierzył w komunistyczne ideały, nie służył w wojsku jak mój ojciec. Właściwie nie był fanatykiem, ale sympatykiem komunizmu.
– Mieliście od niego jakieś wieści? – spytała Irina. – Może będzie wiedział, dokąd wysłano mamę Ani. Witalij pstryknął palcami.
– Może i tak. Mogli podróżować tym samym pociągiem z Harbinu do Związku Radzieckiego, ale od swojego powrotu stryj odezwał się do ojca tylko dwa razy, i to przez znajomych. Pamiętam, że pociąg zatrzymywał się w mieście o nazwie Omsk. Stryj pojechał stamtąd do Moskwy, ale resztę pasażerów zabrano do obozu pracy.
– Omsk! – wykrzyknęłam.
Już kiedyś słyszałam nazwę tego miasta. Usiłowałam sobie przypomnieć, kiedy.
– Poproszę ojca, żeby jeszcze raz spróbował skontaktować się ze stryjem – zaproponował Witalij. – Stryj boi się ojca i jego ostrych słów. Zawsze musimy przekazywać wiadomości przez znajomych, więc to trochę trwa. No i wszystko przechodzi przez cenzurę.
Byłam tak zdumiona, że nie mogłam wykrztusić ani słowa. W Szanghaju Rosja wydawała się zbyt wielka, by ogarnąć ją myślą. Nagle, w barze na drugim końcu świata, zyskałam więcej informacji o miejscu pobytu matki niż kiedykolwiek wcześniej.
– Aniu! – wykrzyknęła Irina. – Jeśli powiesz w Czerwonym Krzyżu, że twoim zdaniem mama trafiła do Omska, może zdołają ją odnaleźć!
– Ejże, chwileczkę! – Betty postawiła przed nami trzy talerze z jajecznicą i tostami. – To niesprawiedliwe. Mówiłam, że wolno wam rozmawiać po rosyjsku, ale nie o ważnych sprawach. Co się dzieje?
Zaczęliśmy się przekrzykiwać, ale w ten sposób Betty nie mogła nic zrozumieć. Irina i Witalij umilkli, pozwolili mi wszystko wyjaśnić. Betty spojrzała na zegarek.
– Na co czekasz? – prychnęła. – Wytrzymałam bez ciebie przez miesiąc, wytrzymam przez jeszcze jeden poranek. Czerwony Krzyż otwiera biuro o dziewiątej. Jeśli teraz wyjdziesz, będziesz pierwsza.
Lawirowałam między sekretarkami i urzędnikami na George Street, ledwie cokolwiek zauważając. Zerknęłam na mapkę, którą Betty wyrysowała mi na serwetce, skręciłam w Jamison Street i znalazłam się przed biurem Czerwonego Krzyża na dziesięć minut przed otwarciem. Na szklanych drzwiach wywieszono spis rozmaitych instytucji. Szukałam między punktem krwiodawstwa, domami dla rekonwalescentów, szpitalem i wydziałami repatriacyjnymi, aż znalazłam wydział poszukiwania osób zaginionych. Znowu spojrzałam na zegarek i zaczęłam dreptać pod drzwiami. Boże, pomyślałam, w końcu tu jestem. Przechodząca kobieta uśmiechnęła się do mnie. Pewnie myślała, że koniecznie pragnę oddać krew. Za szybą obok drzwi umieszczono wyroby rękodzielnicze Czerwonego Krzyża. Wpatrywałam się w pokryte jedwabiem wieszaki i koce zrobione szydełkiem i obiecałam sobie w duchu, że w drodze powrotnej kupię coś dla Betty. Była na tyle miła, żeby podarować mi wolne, zanim jeszcze zaczęłam pracę.
Kiedy urzędnik otworzył drzwi, ruszyłam prosto do schodów przeciwpożarowych, nie czekając na windę. Wpadłam do wydziału poszukiwania osób zaginionych i przeraziłam recepcjonistkę, która siadała właśnie przy biurku z filiżanką herbaty. Przypięła sobie plakietkę wolontariuszki i zapytała, w czym może mi pomóc. Wyjaśniłam jej, że szukam matki, więc wręczyła mi jakieś druki i długopis.
– Trudno jest uaktualnić formularze poszukiwawcze – powiedziała. – Proszę od razu umieścić tu jak najwięcej informacji.
Zajęłam miejsce przy automacie z chłodzoną wodą i przejrzałam formularze. Nie miałam zdjęcia matki i nie zapisałam numeru pociągu, którym wywieźli ją z Harbinu. Zamieściłam jednak tyle informacji, ile zdołałam, w tym panieńskie nazwisko matki, rok i miejsce jej urodzenia, datę naszego ostatniego spotkania i jej rysopis. Na chwilę przerwałam. Wrócił do mnie obraz zrozpaczonej matki z pięścią przy ustach, zadrżała mi ręka. Przełknęłam ślinę i zmusiłam się do koncentracji. Na końcu ostatniego formularza znalazłam adnotację, że ze względu na liczbę podań i skomplikowany proces zbierania informacji odpowiedź może pojawić się najwcześniej za pół roku, a być może za kilka lat. Nie dopuszczałam tej myśli do siebie. „Dziękuję! Dziękuję!”, napisałam na końcu druku, obok rubryki zakończenia postępowania. Oddałam formularze recepcjonistce. Włożyła je do teczki i kazała mi czekać na telefon od urzędnika odpowiedzialnego za podjęcie poszukiwań.
Do poczekalni weszła kobieta z dzieckiem na ręku i poprosiła recepcjonistkę o formularz. Rozejrzałam się po pomieszczeniu i po raz pierwszy zauważyłam, że to muzeum rozpaczy. Ściany pokrywały zdjęcia z przyczepionymi do nich notkami: „Luba. Ostatni raz widziana w Polsce w 1940 roku”; „Mój ukochany mąż, Siemion, zniknął w 1941 roku”. Zdjęcie malutkiego chłopca i dziewczynki niemal złamało mi serce: „Janek i Mania. Niemcy 1937”.