– Omsk – powiedziałam do siebie, obracając tę nazwę na języku, jakby to mogło mi odblokować pamięć. Nagle przypomniałam sobie, gdzie ją słyszałam. To właśnie do tego miasta Dostojewski trafił na polityczne zesłanie. Usiłowałam przypomnieć sobie jego powieść Notatki z podziemia, ale pamiętałam jedynie ponure przemyślenia i biedę bohatera.
– Pani Kozłowa? Nazywam się Daisy Kent.
Uniosłam wzrok i ujrzałam, że wpatruje się we mnie kobieta w okularach i niebieskim żakiecie. Podążyłam za nią przez zasypaną dokumentami administrację, gdzie wolontariusze sprawdzali i wypełniali formularze, aż do biura o drzwiach z matowego szkła. Przez okno wpadały promienie słońca, więc urzędniczka opuściła rolety. Wentylator na jednej z szafek niemrawo młócił powietrze, trudno mi było oddychać.
Daisy poprawiła okulary i przyjrzała się mojemu podaniu. Zerknęłam nad jej ramieniem na plakat przedstawiający pielęgniarkę z czerwonym krzyżem na czepku, pocieszającą rannego żołnierza.
– Pani matkę zabrano do obozu pracy w Związku Radzieckim, prawda? – zapytała Daisy.
– Tak – odparłam, wychylając się ku niej. Jej nozdrza zadrżały, złożyła ręce na kolanach.
– Wobec tego obawiam się, że Czerwony Krzyż pani nie pomoże. Palce u rąk i stóp zamieniły się w lód. Otworzyłam szeroko usta.
– Radziecki rząd nie przyznaje się do obozów pracy – ciągnęła Daisy. – Dlatego nie jesteśmy w stanie ustalić, gdzie się znajdują i ile ich jest.
– Myślę, że wiem, co to za miasto. Omsk. – Słyszałam drżenie w swoim głosie.
– Niestety, jeśli to nie była strefa wojenna, nie będziemy mogli pani pomóc.
– Dlaczego? – wyjąkałam. – W IRO mówili, że pomożecie.
Daisy westchnęła i splotła palce. Wpatrywałam się w jej schludnie obcięte paznokcie, nie mogąc uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszałam.
– Czerwony Krzyż robi, co w jego mocy, żeby pomagać ludziom, ale możemy działać jedynie w krajach zaangażowanych w wojnę – powiedziała. – Czyli nie w Rosji. Powszechnie uważa się, że nie łamią tam żadnych humanitarnych konwencji.
– Wie pani, że to nieprawda – przerwałam jej. – W Związku Radzieckim istnieją takie same obozy pracy jak w Niemczech.
– Droga pani. – Zdjęła okulary i wycelowała je we mnie. – Działamy zgodnie z konwencją genewską i musimy przestrzegać jej zasad, inaczej w ogóle nie moglibyśmy istnieć.
Mówiła suchym, niezbyt życzliwym tonem. Odniosłam wrażenie, że już spotkała się z takimi pytaniami i doszła do wniosku, że lepiej zdławić jakąkolwiek nadzieję w zarodku, niż dać się wciągnąć w dyskusję.
– Ale z pewnością macie jakieś powiązania? – ciągnęłam nerwowo. – Z organizacją, która przynajmniej mogłaby udzielić wam informacji?
Włożyła moje dokumenty do teczki, jakby chciała zademonstrować jałowość tej dyskusji. Nie ruszyłam się. Czyżby oczekiwała, że tak po prostu wyjdę?
– Może pani zrobić cokolwiek? – zapytałam.
– Wyjaśniłam już pani, że nie. – Daisy podniosła sąsiednią teczkę i zaczęła coś na niej pisać.
Wiedziałam, że mi nie pomoże. Nie potrafiłam wzbudzić w niej litości, dotrzeć do tego miejsca, które, jak wierzyłam, ma w sobie każdy z wyjątkiem ludzi ogarniętych żądzą zemsty, takich jak Tang albo Amelia. Wstałam.
– Nie było tam pani. – Łza spłynęła mi po policzku. – Nie było tam pani, kiedy mi ją zabierali. Daisy odłożyła teczkę na stosik i uniosła brodę.
– Wiem, że to przygnębiające, ale…
Nie dosłyszałam reszty zdania. Wybiegłam z jej gabinetu i wpadłam na stolik w administracji, zrzucając dokumenty na podłogę. Recepcjonistka popatrzyła na mnie, ale nic nie powiedziała. Tylko ludzie na fotografiach w poczekalni, ludzie o smutnych, zagubionych oczach, okazali mi współczucie.
Pojawiłam się w barze w chwili wybuchu przedpołudniowego zamętu. W głowie słyszałam łomot, było mi niedobrze od łez, które dusiłam w sobie. Nie miałam pojęcia, jak przebrnę przez pierwszy dzień pracy. Włożyłam mundurek i ściągnęłam włosy w koński ogon, ale kiedy weszłam do kuchni, nogi ugięły się pode mną i musiałam usiąść.
– Nie zniechęcaj się Czerwonym Krzyżem. – Betty postawiła przede mną szklankę wody. – Nie kijem go, to pałką. Wstąp do Towarzystwa Rosyjsko – Australijskiego. Kto wie, może znajdą coś dla ciebie.
– Albo trafisz na przesłuchanie jako potencjalny szpieg – wtrącił Witalij, krojąc bochen chleba. – Aniu, obiecuję, że jeszcze dzisiaj napiszę do ojca.
Irina wzięła od niego chleb i zaczęła smarować kromki masłem.
– Czerwony Krzyż jest zasypany takimi prośbami i musi polegać na ochotnikach – zauważyła. – Ojciec Witalija na pewno bardziej ci pomoże.
– Zgadza się – przytaknął Witalij. – Spodoba mu się to. Zobaczysz, dopilnuje sprawy. Jeśli nie zdoła znaleźć stryja, poszuka jakiegoś innego kontaktu. Ich wsparcie nieco mnie pokrzepiło. Popatrzyłam na menu i robiłam co w mojej mocy, żeby je zapamiętać. Chodziłam za Betty, gdy przyjmowała zamówienia i ze łzami w oczach uśmiechałam się do każdego klienta przed zaproszeniem go do stolika. Betty powiedziała mi, że jej bar słynie nie tylko z kawy po amerykańsku, ale także z czekoladowych i waniliowych koktajli oraz mrożonej herbaty podawanej w wysokich szklankach i z pasiastą słomką. Zauważyłam, że niektórzy z młodszych klientów zamawiają coś o nazwie cola spider, tego popołudnia Betty poczęstowała mnie tym przysmakiem. Był tak obrzydliwie słodki, że rozbolał mnie żołądek.
– Młodzież go uwielbia – roześmiała się Betty. – Uważają, że jest wspaniały.
Tłum, który zebrał się w porze lunchu, zamawiał przede wszystkim sałatki, kanapki z kiełbasą albo placki, ale późnym popołudniem roznosiłam na tacy nowojorskie serniki, budyń z dżemem i danie zwane rarebits.
– Króliki [Gra słów – rabbits – króliki, rarebits – tost z żółtym serem, piwem i mlekiem.]? – Zapytałam, kiedy poprosił mnie o to pierwszy klient. Mężczyzna podrapał się po brodzie.
– Rarebits – powtórzył.
– Ile? – zapytałam, udając, że wiem, o czym mowa.
– Wystarczy jeden – odparł mężczyzna. Obejrzał się przez ramię i wskazał Betty. – Poproś tę panią. Będzie wiedziała. Zaczerwieniłam się od szyi po cebulki włosów.
– Mężczyzna przy drugim stoliku chce króliki – wyszeptałam do Betty.
Zezowała przez chwilę, po czym podniosła menu i wskazała na rarebits. Kazała mi iść do kuchni i poprosić Witalija o to danie. Okazało się tostem z żółtym serem zmieszanym z piwem i mlekiem.
– Zrobię ci taki po zamknięciu – powiedział Witalij, z trudem powstrzymując się od śmiechu.
– Nie, dziękuję – odmówiłam. – Nie po moich doświadczeniach z cola spider.
Spędziłam piątkowy poranek w bibliotece stanowej. Skąpana w eterycznym świetle ze sklepionego, szklanego dachu, zagłębiałam się w Notatki z podziemia Dostojewskiego. Trudno było czytać takie skomplikowane dzieło w przekładzie. Wspierałam się słownikiem rosyjsko – angielskim, aż w końcu zrozumiałam, że moje wysiłki są bezowocne. Była to ponura powieść o naturze człowieka, ale nie podsunęła mi żadnych wskazówek dotyczących matki, poza potwierdzeniem tego, co już wiedziałam z atlasu: Omsk leżał na Syberii. W końcu musiałam przyznać, że niczym tonący chwytam się brzytwy.
Zmęczona i zniechęcona, powróciłam na Poits Point. Słońce mocno grzało, ale od portu wiał silny wiatr. Zerwałam jeden z kwiatów geranium nieopodal furtki i patrzyłam na niego, idąc ścieżką. Nagle z drzwi wejściowych wypadł jakiś mężczyzna, zajęty wciskaniem kapelusza na głowę. Niemal się zderzyliśmy. Nieznajomy cofnął się o krok, a jego oblicze rozjaśnił uśmiech.
– Cześć – powiedział. – Jesteś jedną z dziewcząt Betty, prawda?
Miał niewiele ponad trzydzieści lat, jego kruczoczarne włosy i zielone oczy skojarzyły mi się ze zdjęciem Gregory’ego Pecka w barku. Zauważyłam, że mężczyzna lustruje mnie od stóp do głów.
– Tak. Mieszkam z Betty – odparłam. Nie zamierzałam ujawniać imienia, dopóki on się nie przedstawi.
– Jestem Adam. Adam Bradley. – Wyciągnął rękę. – Mieszkam na górze.