Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ania Kozłowa.

– Uważaj na niego! Ściąga kłopoty! – usłyszałam kobiecy głos.

Odwróciłam się i ujrzałam, że z drugiej strony ulicy macha do mnie śliczna blondynka. Miała na sobie wąską spódnicę z dopasowaną bluzką, przez ramię przewiesiła stosik sukien. Otworzyła drzwi fiata i wrzuciła stroje na tylne siedzenie.

– Cześć, Judith! – odkrzyknął Adam. – Nawyzywałaś mnie, zanim miałem okazję zacząć wszystko od początku z tą piękną młodą kobietą.

– Ty nigdy nie zaczynasz niczego od początku – roześmiała się dziewczyna. – Kim była ta zabiedzona istota, z którą parę dni temu wymykałeś się z domu? – Odwróciła się do mnie. – Przy okazji, mam na imię Judith.

– A ja Ania. Widziałam twoją suknię w oknie. Jest cudowna.

– Dziękuję. – Pokazała w uśmiechu duże białe zęby. – W ten weekend jadę na pokaz, ale wpadnij kiedyś do mnie. Jesteś wysoka, szczupła i przepiękna. Wykorzystałabym cię jako modelkę.

Judith usiadła za kierownicą samochodu, wykręciła i z rykiem silnika zatrzymała się przed nami.

– Podrzucić cię do gazety, Adam? – zapytała, wychylając się ku oknu po stronie pasażera. – Czy też prawdziwi reporterzy nie pracują popołudniami?

– Hmmm. – Adam uchylił kapelusza i otworzył drzwi auta. – Miło było cię poznać, Aniu. Jeśli Judith nie da ci pracy, może ja coś załatwię.

– Dziękuję, ale już mam pracę – odparłam.

Judith zatrąbiła i wcisnęła pedał gazu. Patrzyłam, jak pojazd mknie po ulicy, ledwie mijając dwa psy i rowerzystę.

Weszłam po schodach do mieszkania. Dopiero za dwie godziny musiałam iść do barku, by pomóc rozładować piątkowy tłok. W środku było duszno, otworzyłam okno, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza. W lodówce znalazłam ser, a w szafce pół pomidora i położyłam je na chlebie. Nalałam sobie mleka i zaniosłam lunch na taras. Morze było lekko wzburzone, po falach szybko płynęły żaglówki. Wcześniej nie sądziłam, że Sydney okaże się tak pięknym miastem. Dla mnie miało atmosferę kurortu, tak właśnie wyobrażałam sobie Rio de Janeiro albo Buenos Aires. Chociaż pozory mylą. Witalij mówił, że bez potrzeby nigdy nie wychodzi sam w nocy. Dwóch jego przyjaciół napadli gangsterzy, gdy usłyszeli, że mówią po rosyjsku. Tej strony Sydney dotąd nie widziałam. Niektórzy klienci niecierpliwili się, gdy nie potrafiłam ich zrozumieć, ale zazwyczaj ludzie traktowali mnie z sympatią.

Coś trzasnęło na tyłach mieszkania. Domyśliłam się, że to albo drzwi od sypialni, albo wejściowe. Weszłam do środka. Drzwi mieszkania były zamknięte, podobnie jak uchylany lufcik nad nimi i te od sypialni. Nagle znowu usłyszałam trzask i ujrzałam, że to drzwi pokoju obok naszego otwierają się i zamykają na wietrze. Złapałam za gałkę, chcąc je domknąć, ale ciekawość zwyciężyła. Popchnęłam je i zajrzałam do środka.

Pokój był nieco większy od tego, który dzieliłam z Iriną, ale podobnie jak w naszym pod ścianami stały tam dwa wąskie łóżka.

Karmazynowe narzuty ozdobiono czarnymi frędzlami, pod oknem ujrzałam komódkę. Powietrze było stęchłe, ale pokój odkurzony, a dywan czysty. Nad jednym z łóżek wisiał oprawiony plakat reklamujący mecz krykieta z 1937 roku, nad drugim łóżkiem przypięto jakieś nagrody sportowe. Moje spojrzenie powędrowało od siatki rybackiej na szafie do rakiety tenisowej za drzwiami i fotografii ustawionej na niewielkiej komódce. Na zdjęciu dwóch młodych mężczyzn w mundurach stało po obu stronach uśmiechniętej Betty, w tle widniał statek. Obok fotografii leżał oprawiony w skórę album. Otworzyłam go i popatrzyłam na sepiowe zdjęcie dwóch jasnowłosych maluchów na łódce. Obaj trzymali kartki urodzinowe z cyfrą dwa. Bliźnięta. Zasłoniłam dłonią usta i opadłam na kolana.

– Betty – zaszlochałam. – Biedna, biedna Betty.

Zalała mnie fala smutku. Ujrzałam przed oczami zapłakaną twarz matki. Zrozumiałam, co reprezentuje ten pokój. Było to miejsce wspomnień i osobistej rozpaczy. Betty trzymała tu cały swój ból, by móc dalej żyć. Rozumiałam, czemu to robi, ja też miałam coś takiego – nie pokój, a jedynie matrioszkę. Wracałam do niej, gdy chciałam sobie przypomnieć, że matka, którą utraciłam, kiedyś była częścią mojego życia. W ten sposób zyskiwałam pewność, że istniała naprawdę.

Płakałam rozpaczliwie, aż wszystko mnie rozbolało i zabrakło mi łez. Po pewnym czasie wstałam i wyszłam na korytarz, starannie zamykając za sobą drzwi. Nigdy nie wspomniałam o tym Betty, choć od tamtego popołudnia czułam, że łączy mnie z nią wyjątkowa więź.

Po pracy Irina i ja poszłyśmy na przechadzkę bulwarem Kings Cross. Tego wieczoru na Darlinghurst Street były tłumy, ludzie wylewali się z barów i kawiarni, z drinkami w rękach, paląc papierosy i się śmiejąc. Gdy minęłyśmy jeden z barów, usłyszałam, jak ktoś gra na pianinie Romans w ciemnościach. Byłam ciekawa, czy to ten pianista o imieniu Johnny. Zajrzałam do środka, ale tłum zasłaniał mi widok.

– W Szanghaju śpiewałam właśnie w takich miejscach – powiedziała Irina.

– Tu też mogłabyś to robić – zauważyłam.

Irina pokręciła głową.

– Chcą piosenek po angielsku. Tak czy owak, po tygodniu w kuchni jestem zbyt zmęczona, żeby jeszcze pracować.

– Masz ochotę gdzieś usiąść? – zaproponowałam, pokazując głową bary ciągnące się wzdłuż ulicy o nazwie Con’s Palace.

– Po tych wszystkich koktajlach w tygodniu?

– Jasne że nie. – Klasnęłam w ręce. – Co też mi przyszło do głowy.

Mijałyśmy sklepy, w których sprzedawano błyskotki z Indii, kosmetyki i używane ubrania, a za skrzyżowaniem z Victoria Street skręciłyśmy w stronę domu.

– Myślisz, że kiedykolwiek będziemy tu pasowały? – zapytała Irina. – Ciągle czuję się jak obserwator, zaglądający tylko do środka.

Patrzyłam na elegancko ubraną kobietę, która wysiadła z taksówki i pośpieszyła przed siebie. Pomyślałam, że dawniej byłam taka jak ona.

– Nie wiem, Irino. Może mnie jest łatwiej, bo mówię po angielsku.

Irina zerknęła na swoje ręce i potarła odcisk na palcu.

– Chyba próbujesz być dzielna – westchnęła. – Kiedyś miałaś pieniądze. Teraz musisz oszczędzać choćby na to, żeby raz w tygodniu iść do kina.

Pomyślałam, że zależy mi jedynie na odnalezieniu matki.

– Wychodzę na moment do banku – powiedziała Betty dość spokojnego popołudnia. Narzuciła cienki płaszcz na mundurek i przejrzała się w ekspresie do kawy. – Dasz sobie radę z klientami, Aniu, prawda? – zapytała i uścisnęła moje ramię. – W razie czego zawołaj z kuchni Witalija.

– Jasne – odparłam.

Patrzyłam, jak wychodzi na ulicę. Był jeden z tych pochmurnych dni, ni to upalnych, ni to chłodnych, bez okrycia człowiek marzł, w okryciu się pocił.

Przetarłam ladę i stoliki, choć były już czyste. Mniej więcej pół godziny później usłyszałam skrzypnięcie drzwi i zobaczyłam grupkę dziewcząt zmierzających do boksu Joan Crawford. Miały na sobie proste, biurowe stroje i czółenka, a także kapelusze i rękawiczki. Wyglądały na nastolatki, ale usiłowały dodać sobie powagi, zapalając papierosy Du Mauriers i wydmuchując dym w kierunku sufitu.

Gdy podeszłam do stolika, zlustrowały mnie wzrokiem. Jedna z nich, dziewczyna o szerokich ramionach i z pryszczami na policzkach, coś wyszeptała, inne zachichotały. Czułam nadciągające kłopoty.

– Dzień dobry – powiedziałam, ignorując ich nieprzyjazne zachowanie, w nadziei, że nie złożą dużego zamówienia. – Przynieść coś do picia?

Jedna z dziewcząt, pulchna brunetka z włosami mocno ściągniętymi z tyłu, powiedziała:

– Chtiałabym zamówit’ sklianku wady i odrobinu kawy. Parodia mojego akcentu wyjątkowo rozbawiła pozostałe dziewczęta. Ta pulchna trzasnęła ręką o blat i dodała:

– A oprócz kawy poproszę placek rabarbarowy. Na pewno chodzi mi o placek rabarbarowy, a nie pliacek riabarbarowyj. Jest różnica.

Moja dłoń powędrowała do szyi. Czerwona jak burak, ściskałam bloczek, usiłując zachować godność. Nie powinnam się przejmować. W głębi duszy rozumiałam, że to zwykłe głupie dziewczyny, trudno mi jednak było stać tu w stroju kelnerki i nie czuć się jak człowiek drugiej kategorii. Byłam imigrantką. Przesiedleńcem. Kimś, kogo nie chcą w Australii.

65
{"b":"100821","o":1}