– Aniu, dlaczego płaczesz? – zapytała z niepokojem w oczach.
Ku mojej nieopisanej uldze amerykański konsulat w Sydney w niczym nie przypominał tego w Szanghaju, podobieństwo kończyło się na amerykańskich flagach w recepcji. Urządzono go w skórze i drewnie, był raczej funkcjonalny niż szykowny, ubrani w mundury strażnicy wyglądali poważnie i fachowo. Nie dało się tu dostrzec przepychu konsulatu w Szanghaju. Dan Richards już na mnie czekał. Siedział w masywnym fotelu, z nogą założoną na nogę i czytał „Daily Telegraph”. Gazeta częściowo zasłaniała mu twarz, ale widziałam, że to on, rozpoznałam go po wystającej kępce rudych włosów i długich, chudych nogach.
Podkradłam się do niego i chwyciłam gazetę.
– Powinieneś czytać moją gazetę, a nie konkurencji – oznajmiłam.
Dan rzucił „Daily Telegraph” i popatrzył na mnie. Ujrzałam uśmiech na jego twarzy.
– Aniu! – krzyknął, zrywając się z krzesła. Złapał mnie za ramiona i pocałował w policzek. Wcale się nie zmienił. Nadal był tym samym chłopięcym Danem, chociaż miał dwoje dzieci. – Aniu! – krzyknął ponownie. – Jesteś piękna!
Strażnicy i recepcjonista zerknęli na niego, niezbyt zadowoleni z zamieszania. Dan jednak w ogóle nie zwracał na nich uwagi.
– Chodź! – Wziął mnie za rękę i owinął ją wokół swojego ramienia. – Kilka ulic stąd jest miejsce, gdzie napijemy się kawy i coś przekąsimy.
Zabrał mnie do restauracji o nazwie The Hounds. Właściwie nie wyglądała ona jak lokal dla dyplomatów. Było to eleganckie, ale jednocześnie przytulne miejsce, gdzie stały solidne krzesła i ciemne drewniane stoły. Dominował tu zapach skóry i książek. W jadalni znajdował się kominek, rzecz jasna nieczynny o tej porze roku.
Usadzono nas przy jednym z szeroko otwartych okien wychodzącym na podwórze pełne donic z karłowatymi drzewkami cytrynowymi i żardynier przerośniętych ziół. Kelner odsunął krzesło, abym mogła usiąść, po czym z nienaturalnym uśmiechem wręczył mi menu. Gdy odszedł, Dan uśmiechnął się do mnie.
– Oszołomiłaś go, Aniu. Jesteś absolutnie wspaniała. Miło się pokazać w twoim towarzystwie, nawet takiemu staremu żonkosiowi jak ja.
Już miałam go zapytać, gdzie Polly i dzieci, ale kelner z kawą wrócił zbyt szybko i przegapiłam okazję.
– O rany, od samego patrzenia zgłodniałem. – Dan zerknął na mnie znad swojego menu. – Masz ochotę na wcześniejszy lunch? Słyszałem, że podają tu pysznego kurczaka z rożna.
Wtedy po raz pierwszy spojrzałam mu prosto w oczy. Był to ten sam radosny Dan, ale coś w jego twarzy podpowiedziało mi, że wcale nie czuje się swobodnie.
Kelner wrócił z bloczkiem i ponownie odszedł, gdy zamówiliśmy kurczaka dla Dana i zupę grzybową dla mnie. Wtedy znów to ujrzałam – troskę na obliczu Dana, nerwowe drganie jego grdyki. Po raz pierwszy tego dnia ogarnęły mnie złe przeczucia. Przeraziło mnie, że coś się stało, że jakieś nieszczęście dotknęło Polly i dzieci. Ale przecież napisałby o tym do mnie przed przyjazdem? Może zwyczajnie czuł się wyczerpany. Podróż z Nowego Jorku do Sydney była długa.
Dan wyjął z koszyka bułeczkę, posmarował ją masłem i raz jeszcze się uśmiechnął.
– Nie mogę się nadziwić, że tak dobrze wyglądasz, Aniu. Rozumiem, dlaczego dali ci ten kącik piękności. Powiedz mi, co za – zwyczaj robisz w gazecie?
Tak, coś się działo. To był Dan, ale nie ten sam beztroski Dan.
Uznałam, że to, co go trapi, będzie musiało poczekać, aż zjawi się jedzenie. Chciał mi powiedzieć coś ważnego, ale zależało mu na tym, by nikt nam nie przeszkadzał. Dałam się zatem wciągnąć w przyjacielską pogawędkę i rozmawiałam z nim o codziennych sprawach. O Sydney i Australijczykach, Dianie, barze Betty, mieszkaniu w Potts Point i swojej miłości do australijskiej mody.
Miałam wrażenie, że minęły całe wieki, zanim pojawiły się nasze potrawy. Kiedy w końcu kelner postawił je przed nami, Dan od razu skupił uwagę na kurczaku i najwyraźniej wcale nie chciał mi powiedzieć, co go tak trapi.
– Jak tam zupa? – zapytał. – Siedzimy w tym upalnym kraju i jemy gorącą zupę, coś jest chyba nie tak, prawda? Masz ochotę na kawałek kurczaka?
– Dan?
Popatrzył na mnie, wciąż z uśmiechem.
– Gdzie Polly?
– W Ameryce. Z dziećmi. Mają się dobrze. – Odkroił kawałek kurczaka i odłożył go na brzeg mojego talerzyka. – Elizabeth skończyła trzy lata, możesz w to uwierzyć?
– Czyli przyleciałeś tu w interesach? – zapytałam. Głos mi się łamał.
Dan zapatrzył się na mnie. Miał szczere, pełne współczucia spojrzenie człowieka, który nie chce oszukiwać swojego przyjaciela.
Odłożył widelec, a jego oczy zaszły mgłą. Ta nagła zmiana nastroju mnie zaszokowała. Czułam, jak krew odpływa mi z twarzy i szumi w uszach. Cokolwiek miał mi do powiedzenia, leżało to między nami niczym trup w kostnicy w oczekiwaniu na identyfikację. Dan odetchnął głęboko. Przygotowałam się na najgorsze.
– Aniu, nie przyleciałem tu w interesach – zaczął. – Pojawiłem się, bo mam ci coś ważnego do powiedzenia.
Teraz nie było już odwrotu. Przeze mnie. Może nie musielibyśmy o tym mówić, gdybym nie zapytała. To były złe wieści, wyczułam to w dziwnym tonie Dana. Nigdy dotąd nie słyszałam, żeby tak mówił. Mieliśmy rozmawiać o czymś przykrym, czymś zabronionym. Co to mogło być, na Boga?
– Aniu, w zeszłym tygodniu ledwie spałem – ciągnął Dan. – Nie potrafiłem zdecydować, co zrobić w związku z tą sprawą. Wiem ze wszystkich twoich kartek i listów i z tego, co teraz widzę, że jesteś szczęśliwa w nowym życiu i nowej ojczyźnie. Usiłowałem napisać co najmniej dziesięć listów i zniszczyłem je wszystkie. Tego, co mam ci do przekazania, nie da się opisać. Musiałem przyjechać, licząc na twoją siłę i czerpiąc pociechę z tego, że otaczają cię prawdziwi przyjaciele.
Tak się rozgadał, że niemal wybuchnęłam nerwowym śmiechem.
– O co chodzi? – Mówiłam spokojnym głosem, jednak wszystko we mnie krzyczało ze strachu.
Dan sięgnął przez stół i ujął mój przegub.
– Mam wieści o twoim mężu, Dymitrze Łubieńskim.
Przed moimi oczami pojawiły się białe plamki. Zgarbiłam się na krześle. Owiał mnie gorący wiatr z podwórza, poczułam zapach szałwi i mięty. Dymitr. Mój mąż. Dymitr Łubieński. Powtarzałam bezgłośnie jego nazwisko. Łączył się z przeszłością, – nie mogłam go skojarzyć z niczym aktualnym. Jego imię pachniało brandy, miało brzmienie puzonów i perkusji z orkiestry dętej w Moskwie – Szanghaju. Przywodziło na myśl smokingi, aksamity i orientalne dywany. Nie był częścią restauracji w Sydney, w której siedziałam z Danem. Zabrakło go w upale i w błękicie australijskiego nieba.
Przed moimi oczami przelatywały rozmaite obrazki: misa z zupą z płetwy rekina, rumba na zatłoczonym parkiecie, pokój pełen ślubnych róż. Upiłam łyk wody, ledwie mogąc utrzymać szklankę w drżącej dłoni.
– Dymitr? – Tylko tyle zdołałam z siebie wykrztusić.
Dan wyciągnął z kieszeni chusteczkę i otarł czoło.
– Nie mam pojęcia, jak ci to powiedzieć.
Mówił do mnie jak we śnie, ledwie go słyszałam. Imię Dymitra było niczym cios. Nie przygotowałam się na to. „Mieliśmy napić się kawy i zjeść ciastko. Dan przybył w interesach. Mieliśmy przez cały ranek opowiadać żarty i rozmawiać o swoim życiu”. Coś się stało. Dan i ja nie byliśmy już tymi samymi ludźmi co dziesięć minut wcześniej. W gardle czułam metaliczny posmak.
– Aniu, nieco ponad tydzień temu siedziałem przy śniadaniu, kiedy Polly przyniosła moją korespondencję i gazety. To miał być zwykły dzień, jak każdy inny, tyle że zrobiło się późno i musiałem zabrać gazetę do biura. Ubrałem się i chwyciłem ją ze stolika.
Zamarłem na widok zdjęcia z pierwszej strony. Momentalnie rozpoznałem twarz mężczyzny. Napisali, że policja stara się go zidentyfikować. Postrzelono go podczas jakiegoś nieudanego napadu, leżał nieprzytomny w szpitalu.
Miałam wilgotne ręce. Palce pozostawiły na obrusie odciski przypominające motyle. Dymitr. Napad. Ranny. Postrzelony. Usiłowałam to sobie wyobrazić, ale nie mogłam.