Byłam pewna, że mam halucynacje z braku snu. Kiedy sir Henry wbił sobie do głowy, że jestem bystra? Z pewnością nie wczoraj.
– Co mam zamieścić w tej rubryce? – zapytałam zdumiona, że zdołałam sformułować inteligentne pytanie.
– Podzielimy ją na dwie części. – Diana popatrzyła na mnie. – Pierwsza będzie dotyczyła nowości, tam napiszesz o wchodzących na rynek produktach. Na drugą złożą się praktyczne porady. Nie ma w tym nic trudnego, poza tym będę cię nadzorowała.
– Szczegóły dogadamy później. – Sir Henry wstał, żeby odebrać telefon. – Po prostu chciałem panią poznać i wybadać, co pani o tym myśli.
Diana i ja wyszłyśmy z gabinetu szefa. Na schodach do redakcji działu kobiecego Diana złapała mnie za ramię i szepnęła:
– Od wielu miesięcy powtarzałam mu, że chcę kącika urody i ciebie jako redaktorki. Jednak dopiero tego ranka zapalił zielone światło.
Drzwi na klatkę schodową się otworzyły i usłyszałam, jak sir Henry wykrzykuje moje imię.
– Idź – powiedziała Diana. – Do zobaczenia na górze.
Sir Henry czekał w swoim gabinecie. Zamknął za mną drzwi, ale nie usiadł.
– Jest jeszcze coś. – Na jego pomarszczonej twarzy pojawił się chłopięcy uśmiech. – Uważam, że to, co zrobiła pani wczoraj wieczorem, było bardzo sprytne. No, kiedy udawała pani, że nie wie, kim jest Roland Stephens. Przez resztę wieczoru wszyscy rozmawiali tylko o tej sztuczce. Niektórzy nawet twierdzili, że to ja panią podpuściłem. Australijce nie uszłoby to na sucho, rzecz jasna, ale w pani wykonaniu wypadło bardzo przekonująco. Facet jest tak arogancki, że już dawno temu zasłużył na prztyczek w nos.
Mimo że zostałam redaktorką działu urody, tak naprawdę byłam jedynie zwyczajną dziennikarką. Nie martwiło mnie to zbytnio.
Wolałam takie stanowisko niż nic nieznaczącą pozycję asystentki, poza tym trochę więcej zarabiałam. Najważniejsze było to, że nikt nie mógł mi robić afrontów podczas spotkań towarzyskich. Kobiety wręcz zaczęły się mnie obawiać. Myślały, że kiedy na nie patrzę, szukam skazy na ich skórze albo niedoskonałości fryzury. Nieraz osaczały mnie żony prominentnych polityków lub biznesmenów, błagając o poradę w kwestii pierwszych siwych włosów albo zmarszczek.
– Oto nasza guru od urody – śmiała się Bertha na mój widok.
Tytuł był trafny. W swojej rubryce co tydzień radziłam kobietom, jak być atrakcyjną. Proponowałam, żeby smarowały łokcie połówkami cytryny, by wybielić skórę, albo wcierały wazelinę w skórki dla wzmocnienia płytki paznokcia. Sama nie robiłam tych rzeczy, jedynie starannie myłam twarz przed pójściem do łóżka. Moja praca, chodzenie na tańce z Judith i Adamem i kibicowanie śpiewającej w barku Irinie sprawiły, że drugi rok w Australii upłynął w szybkim tempie. Na Boże Narodzenie Irina i Witalij ogłosili zaręczyny i postanowili się pobrać w listopadzie następnego roku. Tęskniłam za matką, ale czułam się w Australii szczęśliwa i sądziłam, że 1952 rok będzie najlepszym rokiem po wyjeździe z Chin. Myliłam się jednak. Zdarzyło się coś, co raz jeszcze przewróciło całe moje życie do góry nogami.
Pewnego wieczoru wróciłam do mieszkania na Potts Point i odkryłam, że nikogo nie ma. Wiedziałam, że Irina i Witalij wybrali się do kina. Na stoliku do kawy leżała kartka od Betty, która poszła do łaźni w Domain. Narysowała mapkę na wypadek, gdybym postanowiła do niej dołączyć. Tego dnia było bardzo gorąco, nad – ciągnęła fala prawdziwych upałów. Dochodziło wpół do ósmej wieczorem, ale słońce nadal przypiekało. Zrzuciłam buty i pootwierałam drzwi i okna. Ruselina wypoczywała na leżaku na tarasie, w chińskim słomkowym kapeluszu i okularach. Wyszła pooddychać wieczorną bryzą. Na ulicy słyszałam radosne wrzaski dzieci polewających się wodą z gumowego węża.
– Czy to jest właśnie ten słynny australijski parszywy upał? – zapytała Ruselina.
Zaproponowałam jej lemoniadę.
– Dziękuję. Aniu, przyszedł do ciebie telegram – powiedziała. – Położyłam go na stole w kuchni.
Pobiegłam do kuchni, zastanawiając się, kto mógł mi wysłać telegram. Moje serce podskoczyło z podniecenia, kiedy rozdarłam kopertę i ujrzałam, że to wiadomość od Dana Richardsa, mojego przyjaciela ze Stanów. Pisał, że w przyszłym tygodniu przylatuje do Sydney, i prosił, abym spotkała się z nim w konsulacie we wtorek o jedenastej.
– To od Dana, mojego przyjaciela! – zawołałam do Ruseliny. – Tego, który próbował nam pomóc w wyjeździe do Ameryki. Będzie w Sydney w przyszłym tygodniu i chce się ze mną spotkać.
Nie mogłam wyobrazić sobie milszej niespodzianki niż ponowne spotkanie z Danem. Przez te lata utrzymywaliśmy korespondencję, zazwyczaj wysyłaliśmy sobie jedynie kartki na święta, ale od czasu do czasu także i list. Teraz Dan miał już dwójkę dzieci.
– Gość z zagranicy! Cudownie – ożywiła się Ruselina. Odsunęła kapelusz, żeby mnie lepiej widzieć. – Zabierze ze sobą żonę i dzieci?
– Nie wiem – odparłam. – Sądzę, że tak, choć to młodsze ma dopiero pięć miesięcy. Pewnie przyjeżdża na wakacje albo w interesach.
Ponownie przeczytałam telegram. Zdumiało mnie, że Dan nie wysłał wcześniej listu. Miałam nadzieję, że przywiezie ze sobą Polly i dzieci. Nie poznałam jego żony, ale zawsze byłam jej ciekawa. Dan opisał ją jako żywą i stanowczą kobietę. Wiedziałam, że musi być kimś wyjątkowym, skoro tak go do siebie przywiązała.
W dniu naszego spotkania obudziłam się o piątej rano. Dobrze spałam, ale nie mogłam dłużej leżeć, tak się niecierpliwiłam. Już wcześniej przygotowałam letnią sukienkę. Wyprasowana, wisiała na drzwiach szafy – prosta wiśniowa sukienka i dopasowany do niej kapelusz, dzieło Judith. Kapelusz zdobiła lamówka z gardeniami. Sukienka była skromna i znakomicie podkreślała figurę, razem z kapeluszem wyglądała szykownie i oryginalnie. Dotąd nie miałam na sobie tej kreacji. Wyśliznęłam się z łóżka, nie budząc Iriny, i poszłam do kuchni. Zrobiłam sobie herbatę i tosta z marmoladą i powędrowałam na taras, uważając, żeby nie obudzić śpiącej w salonie Betty. Raczej nie było takiej możliwości, spała jak kamień. Gdy tylko wkładała piżamę i siatkę na włosy, zapadała w sen i dopiero rankiem wstawała na dźwięk budzika.
Ulica była pełna letniej zieleni, a port skąpany w porannym świetle. Ledwie mogłam uwierzyć, że za kilka godzin znowu spotkam Dana Richardsa. Zamknęłam oczy i ujrzałam go takim, jakim był podczas popołudni języka i kultury w Szanghaju. Rycerski i pełen fantazji, starannie wymawiał rosyjskie słowa, które mu zapisywałam. Roześmiałam się na myśl o jego rudych włosach i piegach, o ujmującym chłopięcym uśmiechu. Kiedyś sądziłam, że mogłabym go pokochać. Znowu się uśmiechnęłam. Dobrze, że do tego nie doszło. Był porządnym, miłym człowiekiem, ale nie pasowalibyśmy do siebie. Nawet gdyby nie miał udanego małżeństwa, i tak byłabym dla niego zbyt skomplikowana. Cieszyłam się jednak, że pozostaliśmy przyjaciółmi. Zawsze traktował mnie życzliwie i lojalnie. Miałam szczęście, że mi pomógł, gdy tego najbardziej potrzebowałam.
Poczułam ucisk w żołądku. Gdzieś z oddali napłynęło następne wspomnienie. Zupełnie nie pasowało do letniego wietrzyku i radości, jaką odczuwałam jeszcze przed chwilą. Inny dzień, inne miasto, inny konsulat… „Szukam męża”. Strzały w oddali. Przerażenie w oczach ludzi tłoczących się na korytarzach. „Nie przejmuj się. Straszny tu chaos”. Chińskie antyki i książki, częściowo popakowane w pudła. Fotografia ukochanego mężczyzny. Ponura mina Dana. „Aniu, czy to twój mąż, Dymitr Łubieński?”. Statek w porcie. Para z komina. „Dobry Boże, Aniu!”. Dan szarpiący się z bagażami, jego ręka pod moim drżącym łokciem. Dokumenty w mojej zaciśniętej dłoni. Nogi słabe od szoku. „Uwierz mi, pewnego dnia będziesz się cieszyła, że nie masz nic wspólnego z nazwiskiem tego człowieka”.
– Aniu?
Ponura rzeka znowu zamieniła się w błękitny port.
– Aniu?
W progu stała Irina z talerzem jajecznicy na bekonie.
– Która godzina? – zerknęłam na nią przez ramię. Jej uśmiech zniknął.